„Płuca” książka autorstwa Pedro Gunnlaugur Garcia – przygotowana w serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich Wydawnictwa Poznańskiego – robi wrażenie rozmachem i wielością wątków. Dotyka przy tym jednego z trudnych i często przemilczanych tematów – dziedziczenia rodzinnej traumy i związanego z tym przekleństwa samotności.
Punktem wyjścia jest historia Jóhanny, która – zmagając się z trudnościami życia, wyzwaniami zawodowymi i osobistymi – pewnego wieczoru postanawia otworzyć prezent otrzymany od ojca. Ojca, z którym od dawna nie ma kontaktu, a jeśli się on pojawia, to zwykle jest nieudany i przynoszący obu stronom zawód i cierpienie. Okazuje się, że kobieta w darze otrzymała sagę o historii rodziny. Opowieść zaczyna się z dala od Islandii, w Toskanii u progu I wojny światowej, obiega świat, zatrzymuje się w Toronto, by w końcu dotrzeć do Reykjaviku. Czas zatacza koło. Ale jest to raczej zamknięcie niż otwarcie.
W powieści pojawia się mnóstwo postaci, w pewnym momencie czytelnik może mieć nawet wrażenie przesytu i zastanawiać się, po co ich aż tyle. Jednak nagromadzenie bohaterów podkreśla ich – z jednej strony wzajemną zależność, z drugiej – obezwładniającą samotność. Kolejne pokolenia usiłują się porozumieć, ale nie chcą rozmawiać o tym, co najważniejsze – o targających nimi emocjach, o tym, co dotyka, rani, porusza. W tej rodzinie, w której nikt o niczym nie chce rozmawiać, zwłaszcza wyjaśniać tajemnic – jest się tym bardziej samemu w tłumie.
Są w powieściowej rodzinie postacie wyjątkowo tragiczne, które jakby biorą na siebie przeżycie całego rodzinnego smutku i wykluczenia. Taką postacią jest na przykład Aleks, dziadek Johanny, kochanek Anny, zagubiony we własnej tożsamości. Nie wie, kim właściwie jest, porzucony mentalnie i także fizycznie przez rodziców, szukający ukojenia w uzależnieniach i ryzykownych zachowaniach, przygodnych miłościach. Nie jest u siebie ani w Kanadzie, ani na Islandii.
Równie trudne są w powieści relacje, które zwykle wiążą się z dość mocnym zaangażowaniem. Matki i córki kompletnie nie potrafią się porozumieć. Jest między nimi sporo gniewu, lęku, buntu i odrzucenia. Brak mocy i akceptacji otrzymanej od matki rani kolejne dzieci w powieściowej familii.
Myślę, że powieść islandzkiego pisarza dotyka bardzo ważnego tematu, jakim jest międzyludzka komunikacja, której dopiero od niedawna się uczymy i rozumiemy, jak jest ważna w kontaktach pomiędzy dorosłymi i dziećmi. Postęp, który w ostatnich latach dokonał się w psychiatrii, psychologii i psychoterapii wskazuje, jak wiele naszych zachowań – jeśli nie zostanie rozpoznanych i przepracowanych – rzutuje na jakość życia kolejnych pokoleń.
Dziś już wiemy, że powinno się pozwalać dzieciom mówić o tym, co czują, nawet jeśli dla dorosłego opiekuna jest to niewygodne, trudne, może nawet bolesne. Że dziecko ma prawo określić własne granice, powiedzieć nie, zaznaczać swoją odrębność.
W powieści jest więc sporo trudnych emocji i smutku, ale nie brakuje też nieco poczucia humoru okraszonego realizmem magicznym. To sprawia, że czytelnik – symbolicznie – bierze głębszy oddech. Bo życie, choćby i najtrudniejsze, zawsze niesie w sobie jakiś rodzaj światła. Sceny pozwalające odetchnąć, to m.in. historia o oliwkach, kogucie, czy darze jasnowidzenia, którym obdarzona jest jedna z bohaterek, a który uaktywnia się w dość specyficznych sytuacjach.
Tytułowe „Płuca” są w powieści obecne na wielu poziomach. To przede wszystkich przekleństwo ciężkiej choroby, która dosięga rodzinę. Niezawinionej, tragicznej, spowodowanej obojętnością innego człowieka. Ale to też możliwość odejścia krok do tyłu, wzięcia oddechu, rozerwania kręgu traumy, poczucia wolności od współuzależnienia. Choć pisarz nie daje wprost nadziei, czujemy, że jest ona możliwa, póki trwa samo życie, a życie to przecież właśnie wdech i wydech.
Powieść z islandzkiego przetłumaczył Jacek Godek.
Olga Szelc




