Współczesne konflikty zbrojne przybierają różne formy, w tym także wojny informacyjnej. W jej ramach wykorzystuje się technologię, aby trudno było odróżnić, co jest prawdą, a co manipulacją. Temat ten poruszono w programie publicystycznym Heimskviður na antenie Rás 1 w miniony weekend.
Miesiąc temu premier Izraela Benjamin Netanjahu stwierdził, że izraelskie władze nie stosują polityki głodzenia ludności Gazy i że nie ma tam klęski głodu. Słowa te przedstawiają zupełnie inny obraz rzeczywistości niż ten widoczny na materiałach filmowych i fotograficznych z tego regionu, a także inny niż relacje mieszkańców, pracowników służby zdrowia, instytucji i organizacji humanitarnych obecnych na miejscu.
Kiedy w 2022 roku armia rosyjska dokonała inwazji na Ukrainę, prezydent Władimir Putin ogłosił, że to jedynie „specjalna operacja wojskowa”. Dla Ukraińców i wielu innych państw było to jednak pełnowymiarowe uderzenie i rozpoczęcie wojny. Czy użycie kłamstw, fałszywych wiadomości i dezinformacji w konfliktach to nowość? Odpowiedzi na to pytanie szukali twórcy programu Heimskviður w rozmowie z Jónem Gunnarem Ólafssonem, wykładowcą na Wydziale Nauk Politycznych Uniwersytetu Islandzkiego.
„To oczywiście nic nowego, po prostu dzisiaj funkcjonujemy w znacznie bardziej złożonym środowisku informacyjnym niż kiedyś” – stwierdził Jón Gunnar. „Dawniej istniało znacznie mniej mediów – głównie radio, gazety i telewizja. Teraz mamy do czynienia z ogromnym chaosem informacyjnym. To, co pokazuje telewizja, trafia do Internetu, stamtąd na media społecznościowe i dalej. Granice między rzetelnymi informacjami a opiniami stają się coraz bardziej płynne. Dlatego metody, z których państwa korzystały od zawsze – propaganda, fake newsy i dezinformacja – dziś mają o wiele więcej dróg dystrybucji”.
Jedną z częściej stosowanych technik wprowadzania fałszywych treści do obiegu jest publikowanie komentarzy pod artykułami lub wpisami w mediach społecznościowych. W ten sposób celowo do dyskusji wprowadza się zamęt, aby odbiorcom trudniej było rozróżnić prawdę od kłamstwa.
Jón Gunnar zwrócił uwagę, że w takich komentarzach często pojawiają się półprawdy. „Część przekazu może być prawdziwa, ale inne jego elementy są fałszywe. To celowe wprowadzanie zamieszania. Chodzi o to, aby przeciwnik przestał się orientować w sytuacji, miał problem ze zrozumieniem, co naprawdę się dzieje, a w konsekwencji podejmował błędne decyzje. Właśnie to określa się często mianem dezinformacyjnego chaosu”.
Kiedy treści zaczynają się rozprzestrzeniać w sieci, bywa, że ludzie udostępniają je dalej, nie zdając sobie sprawy, że zawierają nieprawdziwe informacje. W ten sposób często tworzy się proste narracje o tym, co robi dane państwo, a jednocześnie buduje obraz przeciwnika jako wielkiego zagrożenia. Celem jest nie tylko zdezorientowanie, ale też zdobycie poparcia dla własnych działań poza granicami kraju.
W wielu przypadkach już na wczesnym etapie konfliktu pojawiają się celowe kłamstwa i absurdalne twierdzenia, mające wywołać brak zaufania wobec władz i mediów w państwie przeciwnika. W literaturze dotyczącej bezpieczeństwa opisuje się to jako tzw. zagrożenia hybrydowe. „To nic innego jak wojna informacyjna – metoda na osłabienie odporności i spójności społecznej w kraju przeciwnika” – zaznaczył Jón Gunnar.
Podczas gdy w Gazie dochodzi do masowych zbrodni, władze Izraela cały czas posługują się dezinformacją – jej przejawy są różnorodne.
Niedawno palestyńskie i izraelskie media poinformowały, że w ramach izraelskiej armii działa specjalna jednostka, której zadaniem jest oczernianie określonych dziennikarzy z Gazy. Na potrzeby wojny informacyjnej twierdzi się, że są oni bojownikami Hamasu, którzy jedynie udają reporterów. Według śledztwa redakcji +972 Magazine i Local Call, jednostka ta powstała po ataku Hamasu na Izrael 7 października 2023 roku.
Celem rozpowszechniania tych kłamstw jest zmniejszenie międzynarodowych reakcji na zabójstwa dziennikarzy przez izraelską armię. Narracja ma być taka, że armia nie atakuje mediów, lecz członków Hamasu.
Światową uwagę zwróciło szczególnie zabójstwo kilku reporterów w mieście Gaza 10 sierpnia. Izraelskie wojsko przeprowadziło nalot bombowy na dwóch dziennikarzy, dwóch operatorów kamer i ich asystenta. Wśród nich był jeden z najbardziej znanych dziennikarzy Strefy Gazy, Anas al-Sharif. Armia Izraela przyznała, że to ona odpowiada za atak, ale bez dowodów oskarżyła al-Sharifa o przynależność do Hamasu.
Kilka dni wcześniej rzecznik armii opublikował w mediach społecznościowych nagranie, w którym zarzucał reporterowi związki z militarnym skrzydłem Hamasu.
Podobnie działa propaganda rosyjska w Ukrainie. Władze w Moskwie utrzymują, że inwazja była konieczna, aby „odsunąć nazistów od władzy” i rozbroić ukraińską armię, która miała stanowić zagrożenie. Z kolei masakra w Buczy została oficjalnie określona przez Rosję jako mistyfikacja, inscenizacja, a nawet wymysł.
Krótko po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji w sieci zaczęto rozpowszechniać wideo, na którym widać dziennikarza stojącego obok wielu czarnych worków na ciała. Jeden z worków się poruszył – miało to rzekomo dowodzić, że Ukraińcy upozorowali mordy cywilów. W rzeczywistości nagranie pochodziło z Austrii – z protestu przeciwko bezczynności w sprawie zmian klimatycznych w Wiedniu. W workach leżały osoby biorące udział w akcji artystycznej, a nie ofiary wojny.
Rosyjska propaganda działa nie tylko wewnątrz kraju, aby umacniać poparcie dla wojny, ale także za granicą – w tym w samej Ukrainie.
Natalia Baburina z Charkowa, która uciekła na Islandię w marcu 2022 roku, mówi, że rosyjskie fake newsy i propaganda w Ukrainie rozprzestrzeniają się zarówno po rosyjsku, jak i po ukraińsku. „To zupełnie inne przekazy niż te kierowane do odbiorców w innych krajach. Narracje są dostosowywane do różnych grup i rozpowszechniane różnymi kanałami” – wyjaśniła.
Według Natalii rosyjska propaganda rozpoczęła się na długo przed inwazją. „Były różne historie w książkach, filmach czy innych miejscach, które opisywały rzekomą wojnę Rosji z Ukrainą. Myślałam wtedy, że to fantazje. Dopiero po wybuchu pełnoskalowej wojny zrozumiałam, że być może to też była część propagandy”.
Po inwazji pojawiły się liczne fałszywe wiadomości w Internecie i mediach społecznościowych. Natalia wspomina, że w Charkowie większość mieszkańców posługuje się rosyjskim i nigdy nie stanowiło to problemu. Pewnego dnia jej teściowa zadzwoniła przerażona – przeczytała, że ktoś został dźgnięty nożem w aptece za to, że mówił po rosyjsku. „Poprosiłam ją, żeby wysłała mi ten artykuł, ale nie potrafiła. Szukałam i nigdzie nie znalazłam. Prawdopodobnie ta fałszywa wiadomość krążyła po prostu w komunikatorach” – zrelacjonowała.
Wśród metod propagandy Natalia wymienia również komentarze pod wpisami w mediach społecznościowych. Wskazuje na istnienie słynnych „fabryk trolli” w Rosji. Najbardziej znana znajdowała się w Petersburgu i zatrudniała od 150 do 500 osób do pisania komentarzy na fałszywych kontach. Celem było przedstawianie świata zgodnie z linią Kremla. Jevgenij Prigożyn, znany jako „kucharz Putina”, otwarcie przyznał się do jej prowadzenia.
Natalia pamięta, że jeszcze przed inwazją na forach mieszkańców Charkowa pojawiały się dziwne wpisy – wspominające „stare dobre czasy”, gdy miasto należało do Rosji, lub twierdzące, że Charków to tak naprawdę rosyjskie miasto.
Często trudno ustalić, skąd dokładnie pochodzi propaganda i fake newsy – czy od samych władz, prorządowych blogerów, czy od zwykłych osób świadomie rozpowszechniających kłamstwa.
W okupowanych przez Rosję częściach Doniecka i Ługańska mieszkańcy mają dostęp do rosyjskich mediów – radia i telewizji. Telewizja pozostaje najważniejszym narzędziem propagandy.
W takiej dezinformacyjnej atmosferze trudno jest rozpoznać, co jest prawdą. Jednym z przykładów szeroko komentowanych w Ukrainie było stare bułgarskie „proroctwo”. Po inwazji pojawiło się wiele treści i komentarzy, że przepowiednia mówiła właśnie o globalnym chaosie, zwycięstwie Rosji i dobrobycie jedynie dla państw, które stanęły po jej stronie. „Ludzie zaczynają się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest prawda” – dodała Natalia.
Podkreśla, że właśnie przez różnorodność i skalę propagandy trudno jest przekonać bliskich, którzy w nią wierzą, aby zmienili zdanie. „Myślę jednak, że dziś dużo mniej osób wierzy rosyjskiej propagandzie niż przed inwazją” – stwierdziła.
Zauważa też, że nawet gdy przedstawia się fakty osobom wierzącym w rosyjskie narracje, zazwyczaj to nie działa – nawet w rodzinach. „Podobnie trudno przekonać ludzi wierzących w teorie spiskowe. To często prowadzi do konfliktów” – powiedziała.
Według niej rodzi to napięcia w wielu rodzinach. „Wielu Ukraińców ma krewnych w Rosji czy na Białorusi. W czasach sowieckich tradycja otwartej dyskusji była bardzo słaba. Do dziś uczymy się, jak ze sobą rozmawiać”.
Jón Gunnar radził również, jak rozpoznać fake newsy: „Zasada numer jeden – jeśli coś brzmi niewiarygodnie, należy to sprawdzić w rzetelnym medium, które cieszy się powszechnym zaufaniem, i zobaczyć, czy pojawia się tam taka informacja”.
Warto też zwrócić uwagę, kto udostępnia dane treści – czy to prawdziwy dziennik, zweryfikowana osoba, czy świeżo założone konto w mediach społecznościowych.
Ekspert dodał, że rozwój technologii sprawił, że dziś znacznie łatwiej niż dawniej jest spreparować nagrania i zdjęcia. „Nawet dobrze poinformowani ludzie mogą mieć duży problem, aby odróżnić prawdziwy obraz od fałszywego. Często pojawia się w nich element prawdy – coś, co wygląda wiarygodnie – a reszta zostaje zmieniona, co sprawia, że całość jest jeszcze bardziej przekonująca”.
Coraz częściej telewizja czy gazety wykorzystują materiały z mediów społecznościowych jako źródła informacji, co dodatkowo zaciera granicę między prawdą a kłamstwem. „Dziennikarze muszą być coraz ostrożniejsi, a jednocześnie presja czasu jest coraz większa. Zdarza się, że coś, co pojawiło się w Internecie, trafia do mediów jako wiadomość. Potem okazuje się, że to niestety nieprawda i trzeba prostować. Badania pokazują, że sprostowania nigdy nie rozprzestrzeniają się tak szeroko, jak pierwotna fałszywa informacja” – przyznał Jón Gunnar.
Dodał, że trudnością jest również dystans geograficzny – wojny toczą się daleko od Islandii i dziennikarze mają ograniczone możliwości bezpośredniego kontaktu ze świadkami wydarzeń.
Na koniec Jón Gunnar podkreślił, że wciąż powstają nowe platformy społecznościowe, zaprojektowane tak, aby zatrzymywać użytkowników jak najdłużej. „Kiedyś wszyscy byli głównie na Facebooku, część na Twitterze. Teraz mamy o wiele więcej serwisów – młodzi siedzą na TikToku, w innych krajach dominują inne platformy. Rozprzestrzenianie się informacji jest więc coraz bardziej zróżnicowane i coraz trudniej zrozumieć, co naprawdę się dzieje. Dlatego uważam, że stwierdzenie, iż żyjemy w czasach informacyjnego chaosu, nie jest przesadą”.




