Z fotografem Piotrem Zbierskim rozmawiamy o medytacji, pamięci, fizyczności obrazu i de(kon)strukcji wystawy.
Iceland News Polska: Zacznijmy od obecności aparatu. Kiedy pojawia się w przestrzeni, wszystko od razu się zmienia. Myślałam o słynnym eksperymencie z dwiema szczelinami – gdy układ jest obserwowany, zachowuje się inaczej. Czy w fotografii też tak jest: sam fakt rejestracji wpływa na rzeczywistość?
Piotr Zbierski: Zdecydowanie tak. Dla mnie kluczowe jest znalezienie takiego miejsca dla aparatu, w którym on przestaje być przeszkodą, a staje się przedłużeniem zmysłów. Kiedy „znika”, możemy dotrzeć do innego wymiaru doświadczenia – nie tylko do informowania i lokalizowania, lecz do uzmysłowienia, wręcz dotykania czasu i emocji.
INP: Mówisz o dotyku – o fizyczności. To rzadko pada w rozmowach o fotografii, zwykle króluje wzrok.
PZ: W warstwie informacyjnej fotografia opiera się na widzeniu, zgoda. Ale interesuje mnie to, co dzieje się, gdy obraz zaczyna „dotykać”. Lubię myśleć o fotografii jako medium, które komunikuje interwały czasu niedostępne na co dzień. Kadr może być emocjonalnie gęsty dziś, a za trzydzieści lat ten sam obraz po prostu przywoła obecność – fakt, że trwa, że jest z nami.
INP: Jakie narzędzia i techniki pomagają Ci osiągnąć ten efekt?
PZ: Zostawiam naturze więcej głosu. Pracuję często na aparatach, które nie korygują aberracji światła. Uwielbiam materiały natychmiastowe, które reagują na otoczenie. Temperatury, wilgotność, nawet ciepło dłoni potrafią subtelnie przechylać kolorystykę i fakturę obrazu. Nie nazywam tego przypadkiem, tylko współtworzeniem.
INP: To brzmi jak zgoda na nieprzewidywalność. Robisz wtedy pojedyncze ujęcia czy wielokrotne podejścia?
PZ: I tak, i tak. Czasem wystarczy jedno zdjęcie, częściej pracuję seriami. Ale najważniejsza jest relacja – wejście w rozmowę, nawet milczącą. Kiedy działam na 200%, staram się zsynchronizować medium z życiem, żeby nie czuć straty czy poświęcenia. To zresztą dwie osie, na których opiera się mój proces: autentyczność i miłość do świata.
INP: W Twojej książce i wystawie „Solid Maze” pojawia się czas jako tworzywo. Nie tylko długość, ale szerokość i głębokość.

PZ: Tak je odczuwam. Obraz po czasie zmienia sens, rezonuje z innymi faktami. Dlatego „Solid Maze” jest też o tym, że fotografia to kartka – ciało fizyczne, które można zagiąć, schować do kieszeni, wprowadzić w trzeci wymiar. W labiryncie wystawy znalazły się również archiwalia, robocze obiekty – coś pomiędzy zapisem a śladem.
INP: Opowiedz o strukturze książki. Mówiłeś o „nici Ariadny”, która prowadzi czytelnika.
PZ: Tekst wędruje między rozkładówkami niczym przewodnik. Część książki budują zestawienia dwunastu zdjęć, przywołujące logikę stykówki ze średniego formatu. Tekst wychodzi na wysokości pięciu centymetrów z prawej strony i na tej samej wysokości wchodzi do kolejnej rozkładówki. Dodałem też insert z pełnym brzmieniem tekstu, dla tych, którzy wolą przeczytać wszystko ciągiem.
INP: Tytuł „Solid Maze” – stały labirynt – brzmi jak deklaracja. Labirynt czego?
PZ: Labirynt tego, co nieopowiedziane. Każda wystawa jest inną wersją tej przestrzeni i nie zamyka opowieści. To raczej możliwość: miejsce zawieszenia czasu, zanurzenia się w obrazie bez konieczności dopowiadania.
INP: W jednym momencie mówisz często „my” zamiast „ja”. Z czego to wynika?
PZ: Z samego myślenia o medium. W wielu językach nie mówi się: „zrobiłem zdjęcie”, tylko „mną zrobiono zdjęcie”. Lubię, kiedy to „ja” może się choć trochę rozpuścić, bo i tak jest go sporo w każdym obrazie. Fotografia jest wypadkową wielu sił: świata, światła, materiału, czasu i relacji z osobą po drugiej stronie.
INP: Przywołujesz też teorię Rolanda Barthes’a: studium i punctum. Jak ją dziś czytasz?
PZ: Studium to ta warstwa informacyjna – to, co rozpoznawalne, edukacyjne. Punctum to to, co przeszywa, co trudno nazwać, co dzieje się „poza kadrem”, a trafia w nas poprzez doświadczenie. Dla mnie to właśnie sfera dotyku, rezonansu, komunikacji falowej bardziej niż czysto wizualnej.
INP: Lubiłeś pracę w ciemni?
PZ: Tak i chcę do niej wrócić. Po wyjazdach wywołuję naraz wiele filmów, żeby potem móc zająć się edycją i życiem. Myślę o bardziej regularnej pracy w ciemni – to naturalne przedłużenie tego, o czym mówimy: fizyczności.
INP: A dekonstrukcja wystawy? Kiedy labirynt trzeba zdjąć: ramy do pudeł, tekst ze ścian. Co wtedy czujesz?
PZ: Materiałowo to prosta operacja, duchowo – domknięcie etapu. Nie wyrzucam elementów; chowam do pudeł. Po latach wracam, przekładam, coś wraca w nowej roli. Ta parabola porządkowania i powrotu jest dla mnie częścią pracy.
INP: W jednej z opowieści wspominałeś seans medytacyjny. Zadałeś niewinne pytanie o badania mózgu podczas głębokiej medytacji i poczułeś opór sali.
PZ: Tak. Interesuje mnie granica między doświadczeniem a jego pomiarem. Pamiętam film o wspinaczu Aleksie Honnoldzie – badano jego reakcje lękowe i okazało się, że działają inaczej niż u większości. Podobnie myślę o fotografii: czasem sama próba „pomiaru” zmienia zjawisko. Dlatego ważne jest zaufanie do procesu, a nie tylko do narzędzia.
INP: Brzmi, jakbyś wolał otwartość od definicji.
PZ: Tak. Dlatego labirynt. Nie po to, by się zgubić na zawsze, ale żeby się czasem zgubić i odnaleźć – bez ocen.
INP: Na koniec: co chciałbyś, aby widz wyniósł z „Solid Maze”?
PZ: Poczucie obecności. Że obraz może być doświadczeniem, nie tylko informacją. I zgodę na to, że nie wszystko trzeba nazwać, żeby móc to poczuć.
INP: Dziękujemy za rozmowę i zapraszamy do LÁ ART MUSEUM w Hveragerði, gdzie obecnie trwają Polskie Dni Kultury i gdzie można zobaczyć (i poczuć!) wystawę zdjęć Piotra.
Rozmawiała Justyna Grosel
Za transkrypcję nagrania dziękujemy Noise from Iceland!




