W połowie maja informowaliśmy Was o wyprawie rowerowej Bartosza Jakubowskiego i Moniki Huetter dookoła Islandii (możecie przeczytać o tym tutaj).
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami swą podróż rozpoczęli 1 lipca lądując na lotnisku w Keflaviku.
Oto relacja z pierwszego i drugiego dnia podróży, spisana przez Monikę i Bartosza.
Dzień 1. Ladies and gentelmen, welcome in Iceland!
Chwilę ciszy, skupienia i nerwowego oczekiwania przerywa wreszcie delikatne uderzenie kół samolotu o płytę lotniska. Z kilku miejsc dobiegają oklaski – całkowicie zasłużone. Z uśmiechem pełnym ekscytacji, ale może też z nutką obawy spoglądamy na siebie. Nasze marzenie już się ziściło, jesteśmy na Islandii.
Odbieramy nasze tobołki, są w nienaruszonym stanie. Oby było tak samo z rowerami. Wreszcie są. Z drzwi obok taśmy bagażowej wyłania się platforma zapełniona „bagażami nietypowymi”. Rowery, narty, wózki… Ktoś odbiera dwumetrową rurę PVC (?!). Największe są nasze kartony z napisem Giant, na spodzie, pod dwoma wózkami dziecięcymi. Bartek dostrzega na nich kilka nowych dziur. Zdenerwowanie rośnie. Po chwili już je mamy. Z dala od lotniskowego zgiełku delikatnie otwieramy, oglądamy każdą część. Wielka ulga, bo rowery są w takim stanie, w jakim je pakowaliśmy. Spokojnie składamy je (pedał Moniki wkręca się za pierwszym razem), przepakowujemy i montujemy sakwy, pompujemy opony. Kiedy już wszystko gotowe, udajemy się do wyjścia, po drodze biorąc z informacji garść map oraz prawie wszystkie kupony na darmową kawę.
Lotniskowe drzwi otwierają się. pierwszy głęboki łyk islandzkiego powietrza. Czyste, rześkie, zimne i rzeczywiście ma posmak siarki. Z przyjemnością zerujemy liczniki, całkowitą przebytą odległość także. Wsiadamy na rowery. Niech nam dobrze służą przez te wszystkie kilometry. Na lotnisku snuje się gdzieś zaledwie kilka osób, poza tym pustki. Niebo zasnute jest chmurami, ale ich układ zmienia się z minuty na minutę. Trochę mżawki, czasem przez chwilę lunie deszcz, czasem zaświeci ostre słońce. Zauważamy kilka tęcz. Niektóre z nich będą nam towarzyszyć przez cały dzisiejszy wieczór. Godzina 20 tutejszego czasu, wyjeżdżamy na główną drogę i kierujemy się do Reykjaviku.
Od rana nie jedliśmy nic sensownego, więc na widok całodobowego Subwaya dostajemy dodatkowych sił i po kilku sekundach jesteśmy w środku. Podwójna kanapka z salami i tyloma dodatkami, że aż ciężko ją domknąć. 919 koron, czyli jakieś 25zł, jednak aplauz żołądka bezcenny.
Droga do Reykjaviku okazuje się bardzo przyjemna, szerokie pobocza, niewielki ruch, nawierzchnia idealna. Dziwimy się, dlaczego nam ją odradzano. Może za bardzo przyzwyczailiśmy się do polskich realiów? Krajobraz niesamowity. Po prawej aż po horyzont ciągnie się pole wystygłej lawy, czyli ziemia zasypana wielkimi kamieniami gdzieniegdzie porośniętymi mchem, pocięta licznymi szczelinami, zauważamy kilka malutkich jaskiń. Uroku dodają kilkunastometrowe cienie naszych sylwetek, które tworzy zachodzące na morzu po lewej słońce. Zatrzymujemy się przy malutkiej sadzawce by sprawdzić, czy woda zewsząd rzeczywiście nadaje się do picia. Nadaje się, ale ma dziwny smak, jest mętna, jałowa. Dlatego po drodze odwiedzamy stację benzynową. Łupem pada butelka wody mineralnej, dwa energy drinki i Twix. Zagaduje nas sympatyczny gość, który objechał Islandię (przy samym brzegu) w 10 dni. Wspomina o swojej stronie niceland.is, udziela kilku rad i życzy powodzenia. Dochodzi północ, a słońce dopiero co zaszło. Postanawiamy rozbić się na pobliskim wzgórzu. Wspinamy się na sam szczyt, skąd mamy piękny widok na panoramę Reykjaviku i całą zatokę. Tuż obok jest mini pole golfowe, na którym wciąż grają ludzie. Ogarniamy nasz obóz. Jest 1-2 w nocy, a jasno jak w pochmurne jesienne polskie popołudnie. Z malutką przesadą można powiedzieć, że nie spaliśmy od 48 godzin. W nocy pada deszcz. O wietrze nie powiemy ani słowa, po co go niepotrzebnie prowokować?
Dzień 2. Kawa, moja wspaniała kawa.
Chrapanie Moniki budzi pozostałych obozowiczów. Jest po 6. Po chwili drugie oko otwiera się na dźwięk zbliżającej się do namiotu osoby. Jakiś starszy koleś z psem. „Hello, where are you from? It is unusual to camp here. Have a nice trip.” i z uśmiechem odchodzi. Po szybkim ogarnięciu obozowiska, czyli po ponad 2 godzinach ruszamy do stolicy. Mamy do załatwienia 3 rzeczy: wymienić pieniądze, zrobić zakupy i kupić kartę z dostępem do Internetu do smartfona. Zaczynamy od darmowej kawy na stacji Olis – wyśmienita, mimo że z termosu. Dalej na czuja kierujemy się do centrum i trafiamy na bank, gdzie wymieniamy nasze eurasy. Kurs taki, jak na lotnisku. Potem wizyta w Bonusie, czyli tamtejszej biedronce, trochę szlajania się po turystycznej dzielnicy i trafiamy na salon sieci Siminn, a potem Nova. Bez większych problemów kupujemy odpowiednią kartę – działa. Kiedy wyjeżdżamy z Reykjaviku jest godzina 16, a na licznikach 25km, trochę nam się ze wszystkim zeszło. Czym prędzej ruszamy na wyjazdówkę. Na jednym z podjazdów pan Dancelli zaczyna marudzić. Spada łańcuch, dzieje się to pierwszy raz odkąd z nami pracuje. Niby nic, ale osłonka między piastą, a kasetami jakoś się blokuje, że trzeba ją usunąć. 40 minutowe dłubanie scyzorykiem sprawia, że zaraz ląduje w śmietniku. Jedziemy dalej. Wspomnieć tu należy o drogowym Savoir Vivre w Reykjaviku. Jedną z zasad jest jest, że rower traktuje się tu prawie jak krowę w Indiach. Dla nietutejszych dziwne może okazać się to, że kierowca zatrzymuje się przed przejściem widząc już 100 m dalej jadących rowerzystów. W Polsce dziwnym byłoby, gdyby w ogóle ich zauważył.
Wracając do tematu, za Reykjavikiem pijemy kolejną kawę w Olisie. Krajobraz nieco się zmienia – pustka nabiera wymiaru. Powierzchnia dookoła jest pomarszczona niczym gigantyczny ludzki naskórek po długiej gorącej kąpieli. Na jednym z podjazdów łapie nas przelotny deszcz, ale nie przestajemy pedałować. Marszowym tempem wjeżdżamy na szczyt, opad ustaje, nieco się rozjaśnia. Kilka km dalej dojeżdżamy do zjazdu, wspaniale położonego pośród kolorowych wzgórz, między którymi gdzieniegdzie wydostają się kłęby pary, piękny widok. Mijamy znak o nachyleniu 8%, „Ok, zobaczymy się na dole” mówi Bartek i w mgnieniu oka rozpędza Pana Dancelli’ego na najwyższe obroty. Potem wspomina, jakim bezcennym widokiem było spojrzenie, jakim obdarzyła go mijająca go powoli panienka. Jakby ducha zobaczyła, a to tylko objuczony sakwami rower mknący 65 km/h na ograniczeniu do 70. Zaczyna się krajobraz zbliżony nieco do polskiego; łąki, gospodarstwa, a na każdym z nich konie. Gdy zatrzymujemy się na chwilę, od razu podbiegają. Przed Selfoss trochę głodni robimy postój na obiadek. Kuchenka, garnek z ryżem, zupki chińskie, parówki, chleb – wszystko rozłożone. Wtedy orientujemy się, że nie mamy zapalniczki. Więc gryz czekolady i zaraz kawa w Olisie w Selfoss, znów z innym rodzajem cukru. Potem przejeżdżając przez most nad rwącą rzeką o fascynującym i przykuwającym wzrok turkusowym kolorze nie zauważamy znaku na naszą „jedynkę” i na rondzie skręcamy nie tam, gdzie trzeba. Jest 21, mamy zamiast dojechać do oddalonej o 36km Helli. Zadowoleni, że ruch znacznie zmalał, z radością pedałujemy. Po 13km mijamy znak, który rzekomo twierdzi, że właśnie jedziemy na Reykjavik. Hę?! Monika zatrzymuje się, wyciąga mapę, ma wątpliwości, „jak to?”. Bartek ponagla ją do jazdy; „Przecież tu się nie da zgubić, to jedyna droga, ktoś musiał się pomylić. Na sto, na milion procent jedziemy dobrze!”. W drodze powrotnej by poprawić sobie nieco humory, do ładowarki napędzanej na dynamo (tak, jeszcze działa!) podłączamy grający telefon. Na znajome rondo wracamy o 23. Ładowarka przestaje działać, urywa się kabelek. Zmęczeni i głodni szukamy miejsca na nocleg. Skręcamy w wiejską żwirową drogę między odgrodzonymi polami, na których pasą się konie. Nagle w jednej sekundzie wszystkie odwracają się w naszą stronę i z impetem zaczynają biec. Monika jest bliska paniki. Oczywiście zatrzymują się przed ogrodzeniem z drutu, patrzą chwilę i odchodzą w swoją stronę. Wydarzenie robiące wrażenie. Jednak z tego miejsca rezygnujemy. Za Selfoss znajdujemy kawałek niezagrodzonego pola, też obok koni. Szybko się rozkładamy, gotujemy ryż, zupki chińskie (Bartka tuż po przyrządzeniu przez nieuwagę ląduje na ziemi). Jest tak jasno, że ciężko określić, która może być godzina. 110km tego dnia. Idziemy spać. W nocy znów pada.
Niebawem o jeździe nocą, pierwszych wodospadach, połamanym hamulcu, Dyrholaey, wizycie u prze gościnnych Polaków oraz spacerze po jednej z 10 najładniejszych plaż wg magazynu Forbes w malowniczej miejscowości Vik.
Miłym akcentem jaki spotkał Bartka i Monikę było przypadkowe spotkanie z polakami którzy rozpoznali ich dzieki naszemu portalowi Informacje.is, i zaprosili do domu na obiad i kąpiel. Jak mówi Bartek „prawdziwy obiad i kąpiel po 4 dniach jest doznaniem nie do opisania (mamy dosyć tostów i pseudo parówek) :)”
Już wkrótce kolejne relacje Bartosza i Moniki, obecnie przebywają oni w okolicach Viku, dla zainteresowanych namiar GPS – 63°25′N 19°00′W
źródło: aroundiceland.pl, facebook