W kolejnej historii stworzonej przez Satu Rämö przeplatają się: morderstwo prominentnego samorządowca, tajemnice rodzinne i społeczne problemy. Autorka, prowadząc główne wątki podczas początku pandemii, znów także zaprasza nas w przeszłość – do końca lat siedemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych na farmie rodziców Hildur i jej zaginionych sióstr: Rósy i Björk.
Śledcza Hildur Rúnarsdóttir nadal mierzy się z niepewnością, co stało się z jej młodszymi siostrami, dlaczego została na świecie sama, bez nich, z poczuciem winy i wiszącą nad tą całą sytuacją ponurą tajemnicą. Tymczasem praca jednak nie poczeka, zwłaszcza, że ważny polityk – trafiony celnym strzałem z broni myśliwskiej – miał całą masę niechętnych sobie osób, sporo grzeszków i grzechów na sumieniu i właściwie można wytypować wielu podejrzanych, co wcale nie ułatwia śledztwa.
Ta część jest zdecydowanie mniej mroczna, a bardziej melancholijna niż poprzednia, czyli „Hildur”, i mimo tego, że trzonem powieści jest kryminalna zagadka, miejscami skręca w stronę powieści obyczajowej. Autorka podaje też czytelnikowi trochę smaczków w postaci ciekawostek o Islandii: pisze o losowaniach przy polowaniach na renifery; o tym, skąd się wzięły w jednym z parków króliki; jak się żyje w małej miejscowości, jak wygląda życie na farmie, jak świętuje się ważne momenty i jak wygląda zagmatwana sieć osobistych powiązań wśród lokalnych polityków. Świetnie w tym kontekście brzmi zdanie, że jeden z nich wolał wrócić na Islandię, do rodzinnej miejscowości, bo lepiej jest być „dużą rybą w małym stawie” i łatwiej osiągnąć sukces polityczny i ekonomiczny wśród ludzi, na których ma się sporo haków oraz dobrze się zna wszystkie ich słabe strony. Mamy tu również kontynuację wątku Jakoba Johansona – policjanta oddelegowanego z Finlandii; ojca, który walczy o prawo do widywania się z dzieckiem i buduje na Islandii nowe życie, zawzięcie dziergając swetry. Trzeba przyznać, że moment, w którym Jacob decyduje się podjąć oficjalne kroki wobec matki swego syna, jest interesujący, a to ze względu na systemową pomoc, jaką otrzymuje od swego ojczystego kraju – Finlandii. Jest wątek komendantki z Ísafjörður, jej zmęczenia macierzyństwem i kłopotów rodzinnych. Autorka wprowadza także nową postać, która początkowo wydaje się nieco wyrwana z kontekstu i do niczego nie pasująca.
Tymczasem za Hildur nadal podąża ciemność i trauma, nawet ukochana przyroda i siarczyście zimne morskie fale wydają się zwracać przeciwko niej. Coś domaga się odpowiedzi i poszukiwań, coś w głębi umysłu Hildur pcha ją ku odpowiedziom na najtrudniejsze z pytań. Nicią prowadzącą do rozwiązania będą – nomen omen – islandzkie swetry, na które Jacob i Hildur zwrócą uwagę, przeglądając stare fotografie w albumie jej ciotki. Krąg się zamyka. Wszyscy się znają, wszystko niby wiedzą, ale dlaczego milczą?
Jest to też opowieść o przemocy, przerażonej kobiecie i miłości, która nie miała szans się spełnić w latach 80–90. XX wieku, gdzieś na islandzkiej prowincji, wśród – z jednej strony ciężko pracującego, konsekwentnego, z drugiej – dość konserwatywnego społeczeństwa. Zadaniem mężczyzny jest tu praca na morzu bądź farmie, kobiety – trwanie w domu, opieka nad dziećmi, posłuszeństwo mężowi. Życie kobiety, uwikłanej w patologiczny, niszczący ją związek, żyjącej w ciągłym strachu o siebie i dzieci, stanowi bolesny kontrast dla życia Hildur, która samodzielnie decyduje o wszystkim, co jej dotyczy; o pracy, mieszkaniu, podróżach, związkach i ich intensywności.
Zakończenie powieści – przyznam – mocno mnie zaskoczyło. Jest rodem z innego gatunku niż powieść kryminalna, ale może pisarce chodziło właśnie o przełamanie jakiegoś schematu? Nie czuję też tak do końca, czy jest to zakończenie zamknięte, czy otwarte, choć mam poczucie, że chyba jeszcze Hildur Rúnarsdóttir spotkamy. Oby, bo jest to postać, do której łatwo się przywiązać.
Olga Szelc
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy Wydawnictwu HarperCollins Polska.




