Pod intrygującą nazwą kryje się pięciu sympatycznych mężczyzn: Baddi, Elli, Valdi, Ásgeir i Axel. Zespół powstał w 2004 roku. Rok później wydał swój debiutancki album „Death Before Disco”, który na wyspie zebrał wiele pochlebnych recenzji. Melodyjne, indie-rockowe brzmienia zaprezentowane na pierwszym krążku były przedsmakiem bardzo dobrego drugiego wydawnictwa. I to właśnie ono, zatytułowane po prostu „Jeff Who?”, zostało zaliczone do grupy stu najlepszych albumów w historii muzyki islandzkiej.
Mimo świetnego klimatu utrzymanego na tej płycie, osobiście wolę „Death Before Disco”. Dlaczego? Mój powód nazywa się „Barfly”. Dziewiąta, przedostatnia piosenka to ukłon w stronę niedbałego, ale jakże przyjemnego grania. Utwór ten w 2007 roku był wielkim hitem, który przez wiele tygodni królował na szczytach list przebojów. Jeff Who? dzięki wspaniałym kilku minutom swojej pracy (dokładnie 3: 42) zgarnęli trzy statuetki FM Awards i jedną Icelandic Music Awards.
Interesujący teledysk zaczynają niestaranne szarpnięcia basu, a wokalista (obdarzony zmysłowym, niskim głosem)… nie jest w najlepszej formie. Co się wydarzyło? Nie zdradzę, zobaczcie sami!
Choć niepokoi mnie to, w jaki świat muzyczny obecnie zagłębia się zespół ( dance’owe bity zaprezentowane na ich facebooku), uważam, że dwa albumy chłopaków z Reykjaviku zasługują na chwilę uwagi. Okazuje się, że Islandia ma swoje Franz Ferdinand. I to bardzo porządne Franz Ferdinand. Trochę mniej szalone, za to bardziej melodyjne.
„Barfly” to idealna piosenka na deszczowe dni spędzone w pracy. Zaparzcie dobrą kawę, zapalcie papierosa i zanućcie ją. Znużenie i niemoc uciekną od Was jak najdalej. Na mnie to działa.