Sólstafir – to nazwa i zespół, który chyba nie trzeba nikomu specjalnie przedstawiać. Islandzcy post-metalowcy są obecnie znani i cenieni nie tylko w rodzimej Islandii, ale też daleko poza nią.
Co ważne swój status grupa zawdzięcza wyłącznie własnej ciężkiej pracy. Trzeba też wiedzieć, że muzyczny wizerunek zespołu kształtował się od 20 lat, a jego ewolucję najlepiej obrazuje wydanych na tej przestrzeni pięć studyjnych albumów: „Í Blóði og Anda” (2002), „Masterpiece of Bitterness” (2005), „Köld” (2009 – recenzja TUTAJ), „Svartir Sandar” (2011) i „Ótta” (2014 – recenzja TUTAJ).
Obecnie kiedy już wszyscy ochłonęli po wspaniałym ostatnim wydawnictwie Sólstafir, chciałbym jeszcze na chwilę powrócić do ich wcześniejszego krążka „Svartir Sandar” z 18 października 2011 roku, na którym to znajduje się między innymi sztandarowy już utwór grupy, istny klasyk o tytule „Fjara”. Myślę, że każdy kto słyszał tę płytę ma na jej temat swoje zdanie. Natomiast wszyscy ci, którzy jej nie znają powinni czym prędzej to nadrobić, bo wiele tracą.
Na początek garść informacji technicznych. Produkcją albumu „Svartir Sandar” zajmowali się lider grupy Aðalbjörn Tryggvason wraz z przyjacielem Fredrikiem Reinedahlem, który odpowiada także za miksowanie krążka. Natomiast nad rejestracją materiału czuwali Birgir Jón Birgisson i Elizabeth Carlsson. Zaś mastering to zasługa Göran Finnberg z The Mastering Room.
W płycie oprócz dobrze nam znanych czterech muszkieterów…eee znaczy kowbojów z Północy: Aðalbjörn Tryggvason (wokal, gitara), Guðmundur Óli Pálmason (perkusja), Svavar Austmann (bas) i Sæþór Maríus Sæþórsson (gitara), pojawiają się również goście.
Wśród zaproszonych muzyków są: Halldór A. Björnsson (klawisze, elektryczne pianino), Jón Björn Rikharðsson (gong) i Steinar Sigurðsson (saksofon). Ponadto w chórkach usłyszymy dwóch dodatkowych wokalistów: Hallgrímur Jón Hallgrímsson i Ragnheiður Eiriksdottir. W jednym z utworów pojawia się też deklamacja, którą wykonuje Gerður G. Bjarklind. W nagraniach usłyszymy także chór Hljómeyki Choir, który przygotował i poprowadził Gunnar Ben.
Na wstępie trzeba zauważyć, że „Svartir Sandar” to wydawnictwo dwupłytowe. Jest to rzadkością w kręgu zespołów metalowych. No dobrze, może nie aż taką super-ultra rzadkością, ale z pewnością mało które z tych podwójnych wydawnictw jest tak spójne i utrzymujące stabilny wysoki poziom w całej swojej rozciągłości jak w przypadku dzieła Islandczyków. I tego zdania będę mocno bronił.
Wyjaśnijmy to sobie od razu, Sólstafir albumem „Svartir Sandar” udało się stworzyć absolutnie wyjątkowe i piękne dzieło o charakterze epickim i surowym, a jednak chwytającym za gardło i serce. To wydawnictwo o specyficznej melancholijnej atmosferze, wyjątkowej i jedynej w swoim rodzaju. Wielu pomyśli, że podobnych albumów utrzymanych w klimacie atmospheric/melancholic post-rock/metal jest przecież wiele. Oczywiście, zgadzam się z tym. Ale trzeba pamiętać, że nawet wśród tego oceanu podobnych dźwięków zawsze pojawią się takie zespoły, które się wyróżniają tym CZYMŚ. Pomimo że wielu korzysta z tych samych elementów i środków, to jednak czasami pojawia się TEN jeden, który z tego szerokiego wachlarza inspiracji potrafi stworzyć (nie wiem, może dzięki jakiejś nadnaturalnej opatrzności lub niebiańskiemu dotykowi) nową jakość. I każdy kto do muzyki podchodzi z otwartym umysłem i sercem nie może tego nie zauważyć, bo w obliczu tej muzyki przecież wie albo przynajmniej czuje, że ma do czynienia nie z wtórnym naśladownictwem, tylko z czymś twórczym, oryginalnym i intrygującym.
Płyta (-y) „Svartir Sandar” pomimo swojej znacznej długości (trwa blisko 80 minut) broni (-ą) się każdą pełną pomysłów kompozycją. Nikt nie powinien być tym materiałem znudzony ani zmęczony. Poszczególne utwory zaczynają się zazwyczaj niepozornie, ale ich otwarta progresywna struktura umykająca stylistycznemu zaszufladkowaniu jak i zamknięciu w ramy zwrotka-refren zabiera słuchacza w pełną zmian nastrojów i brzmień wciągającą podróż. Z pewnością w tym przypadku trzeba przygotować się na konfrontację z własnymi emocjami, wspomnieniami i tęsknotami.
To co przemawia na korzyść Sólstafir to pewna prostota i nieprzekombinowanie formy, które powalają siłą przekazu. Panowie mają patent na ciężkie granie nie pozbawione poetyki, lekkości i melodyjności. Ich granie jest intensywne, brudne i chropowate, ale nie brutalne. Z prostych dźwięków tworzą niemal majestatyczną i mistyczną aurę. Atmosfera jest tutaj gęsta nie tylko od gitar, ale też emocji, których zespół nie udaje. Czuje się pomimo nieznajomości języka islandzkiego (a może właśnie dlatego czuje się to wyraźniej). W każdym momencie zauważyć możemy napięcie i pasję. Dominuje przede wszystkim nastrój niesamowitości i melancholii, który buduje pełna paleta ludzkich emocji, jednak z wyraźnym położeniem nacisku na smutek, cierpienie, gniew, strach i lęk oraz poczucie samotności. Pełen tęsknoty i bólu wokal Adalbjorna też zgrabnie wpisuje się w kompozycje, podsyca ich dramaturgię i stanowi ich dopełnienie, niezależnie od tego czy wokalista jest drapieżny, rozkrzyczany czy używa czystego śpiewu.
Muzyka ze „Svartir Sandar” od pierwszych sekund sprawia, że zostajemy bezczelnie wchłonięci w jej świat. Sólstafir wykazał się niesamowitym talentem i wyczuciem i stworzył materiał, który jest porywający i hipnotyzujący.
Sólstafir – „Svartir Sandar”
Disc 1 (Andvari)
1. „Ljós í stormi” (Lights in a Storm) – 11:35
2. „Fjara” (Ebb) – 6:39
3. „Þín orð” (Your Words) – 6:20
4. „Sjúki skugginn” (The Sick Shadow) – 5:07
5. „Æra” (Honour) – 4:53
6. „Kukl” (Humbug) – 5:08
Disc 2 (Gola)
1. „Melrakkablús” (Prairie Hound Blues) – 9:58
2. „Draumfari” (Dream Tripper) – 3:40
3. „Stinningskaldi” (Strong Breeze) – 1:15
4. „Stormfari” (Storm Tripper) – 3:37
5. „Svartir sandar” (Black Sands) – 8:21
6. „Djákninn” (The Deacon) – 10:51
Zapraszam na stronę internetową Sólstafir – TU, a także na profil Facebook – TU i bandcamp – TU.
Autor: Marcin Kozicki/ Stacja Islandia