Artur Wysocki, mieszkaniec Rumii na Pomorzu, to miłośnik ekstremalnych zimowych wypraw rowerowych.
Jesienią 2016 roku dojechał z Polski za koło podbiegunowe, a w zimie 2017 roku do najdalej wysuniętego na północ punktu Europy, na Nordkapp. Potem w styczniu 2018 roku przejechał około 1300 km przez mongolski step w ramach sztafety rowerowej dookoła świata Bike Jamboree, gdzie temperatury sięgały momentami -50 stopni Celsjusza.
2 stycznia 2019 roku zawitał na Islandię. Wyruszając z Keflaviku w kierunku Akureyri, obecnie jest już na południu kraju.
Dzień po dniu pragnie „dogonić zorzę”. Nocuje pod namiotem, wstaje między 6 a 7 rano i w drogę… Co go tak gna i co motywuje?
Otóż nie jest to zwykła wyprawa, w której celem jest osiągnięcie sportowego wyniku. Siłę i wytrwałość Artur czerpie celu z charytatywnego, jakim jest zbiórka pieniędzy dla Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, które zostało założone przez księdza Kaczkowskiego. W tym hospicjum przebywał dziadek Artura i to właśnie on jest największym aniołem tej wyprawy.
Artur zapytany, co jest dla niego najtrudniejsze na Islandii, powiedział, że… wiatr oczywiście. a najmilsze jest ogromne wsparcie, jakie dostaje od islandzkiej Polonii.
Wyprawa zakończy się 2 lutego. Będziemy starali się relacjonować jej przebieg.
Artur codziennie prowadzi też własną relację na stronie FB – TU. Poniżej jego ostatnia relacja z 20 stycznia.
Zbiórka pieniędzy dla hospicjum odbywa się TU.
Relacja z 20 stycznia.
Przekroczenie 1000 km / zapiski
*tekst pisany, tego samego dnia.
Może zawierać sporą dawkę emocji.
Dzisiaj pierwszy raz wyszło słońce, żółte i prawdziwe. Pierwszym raz od ponad dwóch tygodni. Może robiło to wcześniej, ale nie dla mnie.
Dzień miał być sielanką, ale już na starcie okazało się, że całą noc padał deszcz i zmoczył część rzeczy. Połączenie śniegu i obfitego deszczu jest najgorsze z możliwych. Jeszcze dodać do tego wiatr, dodatnią temperaturę, mamy komplet do porażki. Miało być sielankowe 70 km, a zastałem kompletną klapę.
Opony zapadały się w roztapiajacym się lodzie, wiatr kręcił i walił prosto w pysk. Dzień cały czas podzucał jakiś smaczek, żeby tylko pchnąć mnie do przodu.
Kierowcy machajacy, pozdrawiający, napotkane renifery, Australijczyk który wyskoczył z samochodu z okrzykiem „you mad” (na marginesie zaprosił szaleńca do Australii). Z drugiej strony kładł wiatr na asfalt, deszcz wyziębiał organizm. W pewnym momencie juz nie mogłem się poddać, byłem w strefie fiordów z lawinowym zboczem. Obserwowałem toczące się kule śnieżne, które lądowały na asfalcie, albo zaporach lawinowych. Tutaj rozbicie namiotu nawet nie wchodziło w grę.
Jechałem, prowadziłem, wywracałem sie. Tak kilka godzin. Wiedziałem jedno, tak wyziębiony nie mogę trafić do mokrego namiotu i śpiwora. Pozostawało mi zwiększyć dystans do 100 km z „haczykiem” i dostać się do małej miejscowości Hofn nad oceanem. Normalnie powiedziałbym niemożliwe, ale nie miałem wyjścia.
Skrajnie zmęczony, wyziębnięty, pakowałem do ust kawałki energetycznych batonów, by choć trochę ogrzać organizm. Ciepła herbata juz dawno zniknęła, była tylko wspomnieniem. Przegrałem walkę z pragnieniem. Na początku szukalem źródeł, jednak poddałem się. W ciemności, przy akompaniamencie huku wiatru są ciężkie do zlokalizowania. Jak przedszkolak wpakowalem sobie garść śniegu do ust, ale tylko tyle by wytopic z niego parę łyków wody. Bez bicia przyznaję się łącznie zjadłem pewnie z 0,5 kg śniegu.
Odkryłem ze jedynym sposobem, na nie przewracanie jest metoda prowadzenia roweru na „pijaka” czyli jak na osławionym zdjęciu.
Wiatr jednak przybierał na sile. Trzeba było zwiekszać nachylenie sylwetki i roweru, by miało to sens. Dosłownie czołgalem się z rowerem. Mrużyłem oczy by widziec cokolwiek, w oddali zdawalo sie błyszczec światło. Nawet nie wiedziałem co to jest. Najważniejsze, że daje jakąś szanse. Okazało się wejściem do tunelu. Ten niestety, był starego typu, czyli nie ogrzewany. Dawał schronienie, ale bez ciepła.
Przejechałem tunel. Stałem przy wyjeździe, w rozterce. Miałem do pokonania 13 km, które mogły się okazać kilku godzinna przeprawą. Los był jednak łaskawszy, oszczędził mi pod koniec dnia walki. Uznając, że dzisiejsza lekcja pokory byłą wystarczająca.
Mam na tej wyprawie Anioły, które czuwają nade mną, a właściwie kilka i istnieją naprawdę. Na codzień mieszkają w Reydnafjordur i stąpają po ziemi. Dzięki nim znalazłem schronienie w malutkim Kościółku / na zaproszenie.
Wsłuchuje się w huk wiatru, który niesie ocean, i staram się ogrzać wyziębiony organizm. Ten dzień to nauczka, ale dobra nauka.