Od premiery „Biophilii” minęło już kilka dni, a nasza redakcja milczała. Nie dlatego, że uważamy to za mało istotne wydarzenie muzyczne – wręcz przeciwnie – Björk po czteroletniej przerwie wraca na rynek, a my chyba nie umieliśmy ustosunkować się do tego, co oferuje nam artystka. Nadal nie jestem pewna, czym jest dla mnie „Biophilia”. Nie urzeka, lecz ekscytuje. Nie hipnotyzuje jak poprzednie pomysły Björk, ale zabiera w świadomą podróż po dźwiękach. Potwierdza jednak coś bardzo ważnego – pani Guðmundsdóttir to niedościgniony kobiecy geniusz alternatywnych brzmień.
Do projektu artystka przyłożyła się rzetelnie. Zadbała o to, by muzyka nie była jedynie składanką dźwięków i tekstu, ale synestetycznym przeżyciem. Możemy słuchać, oglądać i tworzyć. Co do pierwszego, Björk niczym nie zaskakuje. To duży plus. Mamy kilka nowych brzmień, które idealnie przylegają do stylu Islandki, a warstwa tekstowa jak zwykle jest na wysokim poziomie. Dla przykładu: „I shuffle around the tectonic plates in my chest/ you know I gave it all/ try to match our continents to change seasonal shift to form a mutual core” z najlepszego moim zdaniem “Mutual Core”. Całe wydawnictwo to ukłon w stronę minimalizmu. Przepełnione jest nienachalną subtelnością i charakterystycznym głosem wokalistki – mocnym i zdecydowanym, jednocześnie krystalicznym i spokojnym.
Czy chcieć czegoś więcej? Nie, jeśli dźwięki Wam wystarczają. Jednak wśród odbiorców znajdują się także ci, pragnący nowych wrażeń i dla nich Björk przygotowała album w formie aplikacji, które pozwalają na kreowanie własnej „Biophilii”. Ciekawe i nowatorskie rozwiązanie. Całości dopełnia wizerunek artystki, burza rudych włosów okalających drobną twarz Björk. Kiczowaty? Niekoniecznie. Na pewno interesujący. Z resztą jak wszystkie jej pomysły.
„Biophilia” Björk
Udostępnij ten artykuł