Muzyka islandzka – subiektywne podsumowanie roku 2012 (cz.I)

Dodane przez: INP Czas czytania: 23 min.

Kolejny rok za nami. Jest to już drugi rok z muzyką islandzką na zaprzyjaźnionym z serwisem Informacje.is portalu internetowym Muzykaislandzka.pl, i co się z tym wiąże drugie podsumowanie wydawnictw muzycznych sceny islandzkiej. „Pracy” przy tym było bardzo dużo, ale za to jakiej przyjemnej. Ten czas na pewno nie należał do straconego.

W 2012 roku islandzcy artyści obficie obdarowali nas swoimi produkcjami rozpieszczając tym samym swoimi dźwiękami. Dostarczyli nam swoją muzyką wielu chwil wzruszeń i refleksji, jak również radości oraz powodów do zabawy. Zanim przedstawimy ogólny ranking ocen i podsumowanie dokonane przez naszą redakcję, pragnę pokrótce przybliżyć to czego osobiście doświadczyłem w muzyce islandzkiej w 2012 roku. Z racji tego, że skoncentrowałem się na blisko 60 albumach (!) niniejsze subiektywne podsumowanie ukaże się w trzech częściach.

- REKLAMA -
Ad image

Należy jednak nadmienić, że w tej liczbie nie zamyka się cała „muzyka islandzka 2012 roku”. Ukazało się bowiem znacznie więcej płyt, ale przybliżanie ich wszystkich zaburzyłoby sens niniejszego podsumowania. A jego sensem powinno być zwrócenie Waszej uwagi na albumy najciekawsze i najcenniejsze (moim zdaniem). Chcę zachęcić miłośników muzyki powstającej na magicznej wyspie Islandii po sięgnięcie i zaznajomienie się z poniżej prezentowanymi i polecanymi albumami.

Muzyka islandzka rozwija się w zawrotnym tempie. Rok 2012 był tego namacalnym dowodem. Powstały nowe zespoły i są to bardzo obiecujące debiuty. Ukazały się kolejne płyty i ciągle pojawia się ich coraz więcej. Muzyka islandzka i islandzcy artyści cieszą się coraz większym zainteresowaniem ze strony mediów, wydawnictw i słuchaczy z Europy, Azji i Stanów Zjednoczonych. Wiele zespołów koncentruje daleko poza granicami swojego kraju. Na szczęście rosnąca liczba zespołów i wydawanych albumów nie obniża poziomu ich produkcji i zawartości muzycznej (w znacznej większości). Muzyka islandzka pomimo swojej gatunkowej różnorodności zachowuje nadal swoją wyjątkowość i indywidualizm, tą swoistą islandzką magię.

Artyści islandzcy w tworzeniu swojej muzyki w małym stopniu zwracają uwagę na to „co wypada, a co nie wypada” lub „co w tym sezonie jest modne” na scenie muzycznej. Działając bez presji i ograniczeń poruszają się naturalnie i swobodnie po różnych gatunkach muzycznych szukając inspiracji i własnego brzmienia. Nierzadko sami wyznaczając trendy muzyczne. Kierują się przy tym specyficzną muzyczną intuicją i wrażliwością. Stąd charakterystyczne dla artystów islandzkich jest eksperymentowanie z dźwiękami, łączenie gatunków i odważne korzystanie z dobrodziejstw elektroniki. To wszystko (i znacznie więcej) wyraźnie usłyszeć możemy w muzyce islandzkiej.

Poniżej prezentuję moją osobistą bardzo subiektywną ocenę i przegląd albumów muzyki islandzkiej, które ukazały się w 2012 r.

Kolejność nie przypadkowa, chociaż przepychanek w zestawieniu było bardzo wiele. Podobnie dużo albumów traktuję ex aequo i zajmują one dla mnie jedną pozycję, gdyż pomimo odmienności muzycznej między nimi, to emocji dostarczają tyle samo. Ponadto każdy album sprawdza się inaczej w różnych momentach dnia i życia. W odbiorze muzyki bardzo dużo zależy od naszego samopoczucia i nastroju oraz okoliczności, w których obcujemy z muzyką.

Gorąco polecam muzykę islandzką!

 

Hjaltalín “Enter 4”

Na nowy album Hjaltalin czekałem długo i z dużą niecierpliwością. Miałem wobec tego albumu ogromne oczekiwania. Wyobrażałem sobie jak powinien brzmieć i wyglądać. Nagle z dnia na dzień pojawia się w sieci informacja o wydaniu albumu. Zawartość „Enter 4” zaskoczyła mnie, wręcz zszokowała. Pewnie niewiele osób przypuszczało, że muzyka Hjaltalin przybierze taką formę. Większość nastawiała się raczej na dalszy rozwój partii orkiestralnych, jak i na kolejne kroki w kierunku muzyki filmowej. Album rozminął się całkowicie z moimi oczekiwaniami, jest zupełnie inny niż go sobie wyobrażałem. Pomimo tego wszystkiego nie zawiódł mnie. Czuję się nim w pełni oczarowany i usatysfakcjonowany. Hjaltalin z albumu na album rozwijał się i dojrzewał coraz bardziej. „Enter 4” udowadnia, że zespół nie ustaje w poszukiwaniach i ma jeszcze wiele do powiedzenia. Całość jest niebywale hipnotyczna i przestrzenna. Wykorzystane sample i elektroniczne podkłady nasuwają wyraźne skojarzenia z ostatnimi dokonaniami Radiohead. Brakuje mi w nowym Hjaltalin tylko dzikości w ekspresji wokalnej Högni. Natomiast duże postępy wokalne nastąpiły u Sigríður, która zmieniła nieco sposób swojego śpiewania, modulacji głosu. Między nowymi dźwiękami Hjaltalin pojawia się wiele emocji, głębokich przeżyć, nadwrażliwego postrzegania i czucia. Czyżby intrygująca forma terapii? Przy każdym kolejnym przesłuchaniu albumu odkrywa się nowe szczegóły. Ponadto za każdym razem jesteśmy równie mocno wchłonięci i pozostawieni z niedosytem.

 

Myrra Rós „Kveldúlfur”

Czarująca kobieta z równie czarującym głosem. Album bardzo kobiecy i zmysłowy. Niezwykle intymny i kameralny klimat. Album wypełniony niebanalnymi akustycznymi balladami. Liryzm szczególnie piękny i najmocniej chwytający za serce w utworach śpiewanych w języku islandzkim. Muzyka idealnie nadająca się na wieczór. Cudownie delikatnie i subtelnie brzmi Myrra Rós i jej muzyka na tle ciszy nocnej. Wzruszenie gwarantowane.

 

 

 

Pascal Pinon „Twosomeness”

Drugi album bliźniaczek z Reykjaviku – Jófríður i Ásthildur zaskoczył mnie bardzo miło i jest dla mnie nie lada niespodzianką. Spodziewałem się muzyki podobnej do tej zawartej na ich debiucie – takiej dziewczęcej, nieco dziecięcej, prostej. No i niby taką otrzymuję, jednakże w dużo dużo bardziej dojrzałej formie. Muzyka z pozoru oszczędna instrumentalnie, ale za to bogata w emocje. Wszystko podane z dokładnością i dbałością o każdy szczegół. W powietrzu wyczuwa się momentami zapach dźwięków o zabarwieniu solowych dokonań Jónsi, ale nic w tym dziwnego skoro nad nagraniami i produkcją czuwał Alex Somers. Doskonałości dopełniają niemal anielskie głosy sióstr. “I don’t need anything/I just make something beautiful” śpiewają Pascal Pinon i mówią prawdę. Piękny akustyczny album z elementami folktronic i subtelnie użytymi przeszkadzajkami (a raczej uprzyjemniaczami). Otrzymujemy klimat bardzo kruchy i ulotny, eteryczny i nierealny. Jest w tym coś tak niewinnego i bezbronnego, że chciałoby się to ukryć przed złem całego świata. A to wszystko w zaledwie 37 minutach albumu.

 

Cheek Mountain Thief “Cheek Mountain Thief”

Historia tego zespołu, a dokładnie powstania albumu jest wręcz jak z bajki, piękna i romantyczna. Założycielem Cheek Mountain Thief jest Mike Lindsay znany wcześniej z zespołu Tunng (kto nie zna niech żałuje mocno). Historia w telegraficznym skrócie wygląda następująca. Mike odwiedził kiedyś Islandię w związku z koncertem, który tam grał. Poznał pewną islandzką dziewczynę. Został także oczarowany samą Islandią, naturą i ludźmi, etc. Nie mógł pozostać obojętny na tak silne i głębokie uczucia, które w nim się zrodziły i kiełkowały. Po powrocie do Londynu czuł, że jego miejsce jest gdzieś indziej. Podążając za wewnętrznym głosem (zewem Islandii) powrócił na Islandię. Tam przy pomocy kilku przyjaciół nagrał album pod szyldem Cheek Mountain Thief, który zainspirowany Islandią stał się poetyckim hołdem złożonym dla tej wyspy. Album początkowo nagrywany był w starej chacie, natomiast jego finalny montaż miał miejsce w Reykjaviku. Album jest pełen pasji związanych z Islandią, jej krajobrazami. „With the sun in your face you see a question mark in the mountain” – śpiewa Mike. Pojawiają się opowieści o duchach, topniejącym śniegu, małych wioskach, miłości do natury. Muzyka oparta na akustycznych folkowych brzmieniach przypomina chwilami dokonania zespołu Sin Fang i Mugison (zresztą Mike otwarcie mówi o tych inspiracjach). Z innych skojarzeń mógłbym wymienić Beirut i Bon Iver (tylko bardziej optymistyczny). Cheek Mountain Thief udało się stworzyć album, który w sposób niebywały przekazuje i opisuje poczucie izolacji, ale zupełnie inne od poczucia samotności. Zagraniczne magazyny opisują Cheek Mountain Thief słowami: “It’s the sound of an Englishman falling in love with a girl and Iceland”. Wiele w tym prawdy.

 

Burkney Jack “In the company of shadows”

Jest to debiutancki album islandzkiego artysty, który mieszka w Stockholmie. Album nagrywany był na przestrzeni 2011 i 2012 roku w apartamencie artysty w Reykjaviku. Nagrany i wyprodukowany własnym sumptem, z pomocą Chris’a Eckman’a. Burkney Jack to człowiek zagadka. Nie wiadomo skąd pochodzi ani dokąd zmierza. Charyzmatyczna osobowość i nietypowy image, a do tego niesamowita barwa głosu tworzą atmosferę pełną tajemnicy i mroku. Ten klimat potęguje wykorzystane instrumentarium – dźwięki starego pianina, kontrabas i w dużej mierze akustyczne gitary oraz z rzadka pojawiająca się perkusja. Duże znaczenia ma tutaj również sposób gry i śpiewania – niewymuszony, nieco niechlujny, niedbały, pobrudzony, chropowaty. Muzyka z pogranicza folk rock, alternative country i avantgarde. Inspiracje artystami takim jak: Nick Cave, David Bowie, Tindersticks, Nick Drake, czy Patti Smith. Poetyckie teksty przepełnione są bólem. Całość tworzy obraz smutku i niepokoju oraz zagubienia.

 

Ásgeir Trausti „Dyrð í dauðaþögn”

Ásgeir to młody (dwudziestolatek) i utalentowany islandczyk pochodzący z muzykalnej rodziny (chociażby brat jest gitarzystą i wokalistą w zespole Hjálmar). Po wcześniejszych przygodach z muzyką postanowił nagrać swój debiutancki album. Debiut bardzo dobry. Nie dziwi więc, że Ásgeir Trausti został dostrzeżony przez media, krytyków, a przede wszystkim słuchaczy. Cieszy się również dużym zainteresowaniem ze strony John’a Grant’a, którego mocno zainspirował album „Dyrð í dauðaþögn” (przekonamy się w przyszłości co z tego wyjdzie). Ásgeir Trausti – człowiek bardzo nieśmiały, o niecodziennej wrażliwości i talencie potrafi wyczarować świat nierealny, zbudowany z powietrza i chmur. Cieszy moje uszy i serce, że utwory zaśpiewane są w języku islandzkim, bo dzięki temu brzmi to bardziej magicznie, nierealnie. Melodyjny folk rock na gitarę akustyczną i głos brzmi w tym przypadku prawdziwie refleksyjnie. Polecam miłośnikom Bon Iver, James Blake i wspomnianego John Grant.

 

Pétur Ben “God’s Lonely Man”

Debiut Pétur Ben’a cieszył się dużym uznaniem recenzentów i słuchaczy (w tym moim też). Obecny album potwierdza tylko talent i ambicje artysty. Tym razem Pétur wykazał się jeszcze większym kunsztem aranżacyjnym. Zaprosił do współpracy wielu znanych i cenionych artystów islandzkich (np. Kjartan Guðnason, kwartet smyczkowy Amiina) co skutkuje stworzeniem muzyki bogatej brzmieniowo, wielowarstwowej. Album bardzo absorbujący, gdyż aby w pełni odkryć jego zawartość wymaga on kilku przesłuchań. Każde przesłuchanie jest coraz bardziej wciągające. Pétur w sposób inteligentny, z niebywałą intuicją i wyczuciem muzycznym porusza się po muzyce alternatywnej, filmowej, krautrock, indie rock… i tak można jeszcze długo wymieniać. Wykorzystuje przy tym pełną paletę instrumentów – od gitar, klawiszy, instrumentów perkusyjnych, poprzez syntezatory, partie smyczkowe, aż do cymbał czy harfy. Do tego często usłyszeć możemy cudowne melodie. “God’s Lonely Man” to Muzyka przez duże “M” – bardzo dobrze skomponowana, zaranżowana i wyprodukowana.

 

Legend „Fearless”

Krummi Björgvinsson (znany z post hard core’owego zespołu Mínus) i Halldór Á. Björnsson stworzyli album łączący w sobie to co najlepsze w brzmieniach The Knife, Depeche Mode, Ministry, czy nawet Bauhaus. Tak więc otrzymujemy bardzo dobrze wyprodukowaną elektronikę z elementami industrialu oraz elementami electronic goth pop. Gwarantuję, że osoby nie interesujące się muzyką elektroniczną z łatwością ulegną temu ekperymentalnemu projektowi i z trudem będą mu się mogli oprzeć. Muzyczne czary-mary czyni w tym przypadku wspaniały, charakterystyczny i hipnotyczny głos Krummi’ego. Głos, który wpełza pod naszą czaszkę niczym szatański wąż i na długo zalega w naszym umyśle kusząc nas słodkimi melodiami. „Fearless” posiada w sobie niecodzienną siłę i moc przyciągania. No ale ponoć panowie z Legend są nieustraszeni (jak mówi nam tytuł albumu). Po zapoznaniu się z tym co znajduje się na “Fearless” nie budzi to mojej wątpliwości.

 

Vigri “Pink Boats”

Najpierw 3 krótkie wyjaśnienia. Po pierwsze Vigri to zespół założony przez braci Bjarki i Hans Pjetursson. Po drugie nazwa zespołu została zapożyczona od nazwy statku – Vigri RE-71, na którym pływał ich dziadek i którego był kapitanem. No i po trzecie, album w większości został nagrany przy użyciu starego laptopa i za pomocą jednego mikrofonu. Debiutancki album braci Pjetursson to melodyjny rock z elementami muzyki klasycznej albo inaczej alternative melodic rock opera. Pojawiają się tutaj dźwięki chociażby bijącego zegara, instrumenty dęte, pianino, akordeon. Muzyka zawiera również piękne melodie i bardzo przyjemny ciepły wokal. Brzmienie zespołu na albumie “Pink Boats” posiada może i dalekie, ale i tak bardzo wyczuwalne echa Pink Floyd i Anathema (pomimo, że muzyka zupełnie inna). Wzruszające uczucia melancholii (szczególnie przy utworach wykonywanych w języku islandzkim).

 

Sigur Rós „Valtari”

Album zebrał różne recenzje, krytycznych ocen również. Nie dziwię się jakoś specjalnie, bo osłuchałem go mnie wielokrotnie (delikatnie mówiąc) i rozumiem, że nie każdemu podchodzi w 100%. Na pewno nie jest to najlepszy album Sigur Rós – myślę, że z tym zgodzi się większość. Być może najgorszy jaki udało się zespołowi nagrać w przeciągu ostatnich lat. Niemniej jednak będę go bronił, bo pomimo tego co wyżej napisałem, według mnie album pozostaje jednak dobrym albumem, na którym jest dobra muzyka. Wiem, że Sigur Rós stać na więcej, na wyższy poziom. Też wymagałem od tej islandzkiej róży nowego zwycięstwa…. no, ale nie zgodzę się, że otrzymałem porażkę. Nieco boli, że większość osób zamknie się na ten album po pierwszym przesłuchaniu. Wówczas nie dostrzeże naprawdę dobrej muzyki, pozostając zaślepionym złością spowodowaną niewpasowaniem się „Valtari” w ich oczekiwania i postawione wcześniej wymagania. Co do reszty to vide http://www.muzykaislandzka.pl/web/2012/05/11/sigur-ros-valtari/

 

Svavar Knútur ”Ölduslóð”

Islandzkim artystom świetnie wychodzą albumy rozpisane ascetycznie tylko na głos i gitarę, z drobnymi dodatkami intsrumentalnymi. Dodatkowo często bywają niepozorni, nieśmiali i zaskoczeni zainteresowaniem. Tak również jest i w tym przypadku. Svavar swoim ciepłym głosem i przyjemnymi melodiami delikatnie prowadzi słuchacza po tytułowym “way of waves” (is. ”Ölduslóð”). Porusza przy tym tematy nostalgiczne, refleksyjne, jak również radosne, czy humorystyczne. Szczególny urok tego albumu podkreśla zaproszona czeska artystka Markéta Irglová, która udziela się wokalnie oraz akompaniuje na pianinie w 3 utworach. Dla przypomnienia – Markéta Irglová znana ze współpracy z Glen’em Hansard’em, z którym współtworzy zespół Swell Season, oraz z którym pracowała przy soundtrack’u do filmu “Once” (w którym również grają główne role).

 

Samaris „Stofnar Falla” (EP)

Samaris kolejną EP’ką coraz więcej obiecuje i coraz bardziej kusi. Po raz kolejny chcę wykrzyczeć „Ja chcę LP!”. Tym razem otrzymujemy więcej, bo 6 utworów w 25 minutach muzyki. „Stofnar Falla” to mocny muzyczny zastrzyk hipnotycznego mroku i niepokoju (a jednak) owianego tajemniczymi anielskimi głosami (śpiewającymi w języku islandzkim) i pięknymi melancholijnymi dźwiękami klarnetu (magia). Ten mroczny elektroniczno trip hopowy klimat powoduje, że bezwładnie i wolno unosimy się w kierunku tajemnicy.

 

 

 

Biggi Hilmars „All we can be”

Frontman zespołu Ampop (powiedzmy indie rockowego). Artysta mocno zapracowany. Tworzący muzykę dla telewizji, filmu i teatru. Będący w ciągłym ruchu pomiędzy Londynem, New York, Los Angeles a Reykjavikiem. Znalazł gdzieś w tym wszystkim czas na nagranie swojego solowego debiutanckiego albumu. Wszystkie utwory napisał, zaaranżował i wyprodukował sam Biggi z pomocą kilku przyjaciół, którzy pojawiają się na albumie. Dodatkowo nagrał cover „Famous Blue Raincoat” (Leonard Cohen). Album produkowany przez 3 lata w 3 odmiennych od siebie stolicach Europy (Londyn, Paryż i Reykjavik). „All we can be” posiada ten ładunek emocji, którym potrafi nas oczarować Thom Yorke, a to zapewne za sprawą podobnej ciepłej barwy głosu Biggi’ego. Poruszając się po kompozycjach islandzkiego artysty napotkać możemy dźwięki kojarzące się z dokonaniami Muse, Mercury Rev, ELO, gdzieś tam prześwituje nawet Queen, Oasis, a w melodiach na upartego doszukać się można The Beatles. Inspiracji wiele. Na szczęście dla Biggi’ego inspiracje to tylko inspiracje, zalążki do czegoś większego, nowego i swojego. Powstała zatem muzyka świeża i indywidualna. Rozpływające się dźwięki gitar, partie smyczkowe, dźwięki pianina i kunsztownie stworzone melodie tworzą atmosferę wzruszenia i smutku.

 

Valdimar “Um Stund”

Drugi krążek zespołu to duży muzyczny krok naprzód. Brzmienie albumu jest bogatsze od swojego poprzednika. Valdimar to nadal melodyjny soft rock, ale pomimo tego (?) bardzo dojrzałe kompozycje ukazują szerokie spektrum emocji. Do tego wszystkie utwory wykonane są w języku islandzkim. Album kreuje delikatną i nieco melancholijną atmosferę. Bardzo przyjemny w odbiorze.

 

 

 

 

In Siren “In between dreams”

W trzech słowach – islandzki progressive rock. Fantazyjna okładka albumu, nazwa zespołu jak i albumu. Dla mnie In Siren to coś zupełnie nowego na islandzkiej scenie muzycznej. Debiutancki album, a do tego ciekawy i na wysokim poziomie. Nic dziwnego, bo w skład zespołu wchodzą znani i niebanalni muzycy tj. Kjartan Baldursson, Erling Orri Baldursson, Ragnar Ólafsson, Karl Pestka i Kristján Einar Guðmundsson, po których należy spodziewać się muzyki ambitnej. Muzyka na albumie, jak przystało na progressive rock, jest bogata w szczegóły. Pojawiają się wielowątkowe rozwiązania muzyczne i aranżacyjne, częste zmiany rytmu i budowanie narastającego napięcia. Ciekawie wokalnie rozwija się Ragnar Ólafsson (współtworzy zespół Árstíðir). W stworzonych kompozycjach dostrzegam wpływy zespołów takich jak YES, King Crimson, The Flower Kings i Pain of Salvation.

 

Borko “Born To be free”

Borko, czyli tak naprawdę Björn Kristjánsson – dziwny (?), brodaty, niepozorny Islandczyk, tudzież nauczyciel muzyki. “Born To be free” to album zawierający zupełnie inną muzykę niż poprzednia płyta artysty tj. „Celebrating Life” (debiutancki album). Borko długo kazał czekać na swoje nowe wydawnictwo, bo aż 4 lata. W tym czasie przygotował muzykę alternatywną, eklektyczną. Borko to taka mała, jednoosobowa orkiestra. Łączy ciekawie elementy akustyczne z elektroniką, czy indie rockiem i wplata w nie melodyjność. W muzyce oraz niekonwencjonalnych tekstach pojawiają się tematy mroczne, transcendentalne, absurdalne, nierealne, ale również bardziej pozytywne i humorystyczne.

 

Jóhann Jóhannsson „Copenhagen dreams”

Post-klasyczny artysta znany z zespołu Apparat Organ Quartet, który na swojej muzycznej drodze robi wiele różnych rzeczy, obecnie skomponował muzykę do filmu dokumentalnego. Należy powiedzieć, że omawiany album jest jedyną pozycją wydawniczą w zestawieniu będącą ścieżką dźwiękową do filmu. Niemniej jednak faktem jest, iż jest to ciekawa i bardzo emocjonalna muzyka. Muzyka rozpisana na kwartet smyczkowy, klarnet, celeste i keyboard. A w tle elementy elektroniczne. Szczególnie pięknie brzmią dźwięki wypowiadane przez klawisze. Rewelacyjnie prezentuje się na tle „ciszy” pogrążonego we śnie miasta (jakiegokolwiek, niekoniecznie tylko Kopenhagi).

 

Kiriyama Family „Kiriyama Family”

Kolejny debiut w zestawieniu swobodnie i odważnie eksperymentujący z muzyką elektroniczną. Tak więc electronic pop lub indie elektro pop – dla tych co lubią etykietki. Zespół tworzy pięciu muzyków tzw. multiinstrumentalistów, co w tym przypadku wyszło akurat na korzyść dla muzyki. Nikt tu nikomu nie przeszkadza i na siłę nie wpycha się ze swoim instrumentem. Wszystko ze sobą naturalnie współgra i tworzy odpowiedni feeling. Na uwagę zasługuje oryginalne brzmienie. To co wysuwa się na pierwszy plan w muzyce Kiriyama Family to przestrzenność, lekkość, powiew świeżości.

 

 

Kiss The Coyote “Kiss The Coyote”

Muzyka tego debiutującego zespołu podana jest na albumie w sposób delikatny i nienachalny. Kameralne brzmienie idealnie sprawdza się w długie zimowe wieczory spędzane przy świetle świec, kiedy za oknem panuje noc i wieje zimny wiatr. Atmosfera przejmującej melancholii skłania do odrobiny refleksji i zatrzymania się w pędzie codzienności życia. Subtelny ciepły głos wokalisty i przyjemne akustyczne brzmienie gitar, jak również melodyjność utworów przywołują skojarzenia z dokonaniami José Gonzáleza oraz Kings of Convenience.

 

 

 

Sin Fang “Half dreams” (EP)

Nowe solowe wydawnictwo Sindri (z Seabear) w postaci 5 utworowej EP’ki dostarcza około 20 minut muzyki. Znów doświadczamy letnich promieni słońca, szumu fal, miękkiego piasku pod stopami i ciepłego wietrzyku na twarzy, tej całej błogości i lekkości. Sindri potrafi stworzyć niepowtarzalny klimat za pomocą bardzo ilustracyjnej muzyki i jej plastycznym aranżacjom. Wyróżnia go rzadka umiejętność łączenia lo-fi z różnymi „przeszkadzajkami”. Podążam za głosem wyśpiewującym słowa: „Let me walk with you in my dreams”. “Half dreams” śmiało można postawić na półce obok wydawnictw Sujfan Stevens i Belle & Sebastian

źródło: muzykaislandzka.pl

 

Udostępnij ten artykuł