Historia archipelagu Vestmanaeyjar jest bardzo bogata i ciekawa. Na szczególną uwagę zasługuje jedyna zamieszkała wysepka – Heimaey. Wraz z redakcją Icestory.pl, zapraszamy Was na podróż w czasie po Vestmannaeyar.
Jeżeli funkcjonowanie w kraju liczącym niewiele ponad trzysta tysięcy ludzi wydaje ci się lekkim ekscentryzmem, to wyobraź sobie życie na wyspie oddalonej o dziewięć kilometrów od Islandii, której powierzchnia wynosi trzynaście i pół kilometra kwadratowego. Właśnie tam znajduje się największy port rybacki i aktywny wulkan Eldfell, który podczas erupcji w styczniu 1973 roku, przeciął wyspę dwukilometrową szczeliną. To bardzo spokojne miejsce, gdzie czarna lawa wdziera się na przydomowy trawnik, stada maskonurów obsiadają klify zaraz obok pola golfowego, a na początku sierpnia przypływa tłum żeby przez trzy dni imprezować na jednym z największych islandzkich festiwali. Jest również maleńki cmentarz dla zwierząt z widokiem na lodowiec i latarnie uliczne z namalowanymi nań kreskami, które dramatycznie pokazują dokąd czterdzieści trzy lata temu sięgał popiół. Wdzierają się w pamięć równie mocno jak nocne pobudki, gdy przy zamkniętych oknach dopada cię smród z przetwórni rybnej i kiedy po kilku miesiącach mieszkania na nowo definiujesz czym jest poczucie klaustrofobii.
Wersja do przesłuchania znajduje się poniżej:
Jak tam dotrzeć?
Masz trzy opcje – promem, maleńkim samolotem lub zaprzyjaźnionym trawlerem, który będzie akurat tamtędy przepływał. Biorąc pod uwagę prawdopodobieństwo trzeciego rozwiązania zostają do dyspozycji dwa pierwsze. Oczywiście kiedy pogoda jest względnie dobra, a tobie udało się upolować bilet. Spokojnie, problem z przepustkami na pokład pojawia się wyjątkowo rzadko i tylko w sytuacjach skrajnych, na przykład po sztormie. Lub po imprezach masowych, które na tej szerokości geograficznej praktycznie nie występują.
Na Vestmannaeyjar można dostać się z dwóch portów. Pierwszym jest Landeyjahöfn (pod warunkiem, że nie ma wysokich fal) – rejs trwa około pół godziny i rzadko się zdarza, aby w trakcie twój błędnik urządzał harce zakończone chorobą morską. Co innego wyprawa do Þorlakshöfn, drugiego portu oddalonego od wyspy o prawie trzy godziny. Legendy o przywiązywanych do pokładu samochodach i pasażerach leżących z kubeczkami przy twarzy, to jedna z trzech pierwszych rzeczy jakie usłyszałam po przyjeździe. Rozkład gwarantujący swoistą morską przygodę znajdziecie TUTAJ.
Jeżeli nie czujecie w sobie zewu starego bosmana i od zawsze marzyliście o przelocie małym samolotem tuż nad klifami, lądując na pasie wielkości połowy parkingu pod Tesco, to linie Eagle Air są do dyspozycji. Za około sto euro gwarantują niezapomniane przeżycia, zniewalające widoki i podróż trwającą 25 minut. Lądowanie w Reykjaviku. Jest to zdecydowanie najwygodniejsza, najszybsza i najdroższa opcja dostania się do stolicy. Mam również wrażenie, że najmniej gwarantowana, bo warunki zimowe często nie sprzyjają i łatwiej odwołać lot niż prom zaopatrujący jednocześnie całą wyspę. Rozkład lotów znajdziecie TUTAJ.
Życie na wulkanie
O tym się nie myśli, to kompletnie nie zaprząta głowy, kiedy tutaj mieszkasz, pracujesz, żyjesz. Nawet na maleńkiej Heimaey z aktywnym wulkanem w najbliższym sąsiedztwie i ruinami domów przygniecionymi piętnastometrową warstwą popiołu, spoczywających w ciszy w odosobnionych częściach wyspy. Ślady widać doskonale, bo kontrasty najmłodszego kawałka archipelagu od razu rzucają się w oczy – kolorami, ciepłem, ostrością kształtów. Gdzieś w oddali na horyzoncie majaczą dwa lodowce, a ty stoisz zaraz obok, prawie na wyciągnięcie ręki nad czymś, co jeszcze czterdzieści trzy lata temu było lawą bądź potężnym kamiennym pociskiem podpalającym wszystko, co spotkał na swojej drodze. Ale co tu dużo mówić – wreszcie jeden z najfajniejszych dokumentów o Islandzkich wulkanach jest dostępny dla wszystkich bez ograniczeń. Jeżeli macie wolną chwilę to koniecznie obejrzyjcie to:
Surtsey i pomidory
Dziesięć lat przed erupcją Eldfell, na powierzchnię, wprost z dna oceanu sięgającego sto trzydzieści metrów, wyłoniła się wyspa. Wieść gminna niesie, że odkrycia dokonali rybacy z trawlera Ísleifur II. W skrócie – panowie wypatrzyli słup ciemnego dymu sugerujący pożar na łodzi, a zamiast tego, kiedy już podpłynęli, stali się świadkami najprawdziwszej erupcji. I pierwszymi ludźmi, którzy zobaczyli najbardziej wysunięty na południe punkt Islandii. A jak wyglądał twój poranek?
Od czasu powstania Surtsey można, z całą pewnością, powiedzieć o niej dwie rzeczy – smagana atlantyckimi warunkami atmosferycznymi ulega erozji i zmniejsza swoją powierzchnię, co smuci wszystkich, którzy marzą aby postawić stopę w tym żywym laboratorium. A po drugie nawet gdyby chcieli to i tak nie byłoby im zapewne dane, bo do wyspy dostęp mają jedynie wybrani. W dodatku każda wyprawa jest obciążona obostrzeniami i surowymi zasadami. Wśród których królują dwie – zakaz zostawiania po sobie jakichkolwiek śladów oraz nakaz minimalnej ingerencji w przyrodę. Te przejawy zdrowego rozsądku funkcjonują od samego początku istnienia Surtsey i stąd zdziwienie, kiedy po czterdziestu pięciu latach człowiek odpowiedzialny za monitorowanie rozwoju roślinności wyjawił od dawna skrywaną tajemnicę. Otóż w 1969 roku, po dotarciu na wyspę, znalazł piętnastocentymetrową roślinę. Był nią pomidor rosnący pomiędzy kamieniami lawy, na miękkim podłożu. Owoc okazał się, jak wyznał sam zainteresowany, konsekwencją czyjejś „dwójeczki”.
Już niedługo, w drugiej części, przeczytacie o jednym z najbardziej rozpoznawalnych domków pośrodku niczego, dowiecie się jak zrobiłam zdjęcie z nagłówka tego posta i ile razy trzeba objeżdżać wyspę, aby dojść do siebie po ciężkim dniu mając w perspektywie kilkumiesięczne utknięcie na trzynastu kilometrach kwadratowych. Będą też maskonury. Dużo maskonurów.
Icestory.pl