Ciemność, porywiste wiatry, śnieżyce, sztormy i zamiecie, które ograniczają widoczność i wszechobecny gwizd i świst. Wielu osobom właśnie z tym może kojarzyć się islandzka zima. W takie klimaty zabierze was teraz redakcja IceStory.pl, które specjalnie dla Iceland News Polska przygotowała kolejne słuchowisko. Zasiądźcie wygodnie, przeczytajcie, posłuchajcie.
Wersja do posłuchania dostępna poniżej
Już tu jest. Czuć ją w powietrzu. Dosłownie widzisz, kiedy wychodzisz palić na balkon.
Normalnie nie martwiłabym się zimą – jestem z Beskidu. Tam minus dwadzieścia pięć i zapach palonych szmat z kominów, cholerne wilki, które możesz spotkać na granicy polsko – słowackiej. Ale tutaj jest inaczej. Koszmarny bezkres czarnego oceanu, pola lawowe o upiornych kształtach – przez nie wyłażą z ciebie rzeczy, które (co straszne) potrafisz nazwać, sztorm trwający dziewięć dni.
Sztormiaka nigdzie kupić nie mogę, takiego zapinanego na raz, od dołu do góry, z odblaskami. Tak jakby te odblaski miały dać nadzieję, że przy stu pięćdziesięciu kilometrach na godzinę ktoś będzie w stanie zobaczyć, dostrzec, złapać za rękę. Już jutro wiatr będzie zasysał szyby w oknach, trząchał lampami w mieszkaniu, wdzierał się pod blachę dachu by ta wydawała z siebie ten sam świdrujący dźwięk, tym razem ze zdwojoną siłą. A ja znowu zamiast siedzieć cicho pod pledem, wyjdę oglądać to wszystko i walczyć z podmuchem, by nie przywalić twarzą w budynek, żeby ustać na nogach, bo przecież nie wypada w sobotni wieczór zaliczyć chodnik zupełnie na trzeźwo.
Mogłabym napisać, że w tamtym momencie życie przeleciało mi między oczami, ale prawda okazała się o wiele bardziej brutalna, mająca konkretne kształty i wymiary, dostępna w kilku wersjach do wyboru. Tak, ostatniej zimy, pośrodku górskiej przełęczy prowadzącej do domu, w kompletnie otępiającym mroku zwizualizował się sporych rozmiarów zamrażalnik, po brzegi wypełniony mrożonkami. Wołowina, grzyby, kompletny zestaw do zupy. Lekkie szaleństwo w postaci bagietek, lody miętowo-czekoladowe, wszystko to co powinno być w domu, z którego czasami nie możesz wyjechać, bo droga jest zamknięta, bo właśnie urwało jeden pas jezdni na moście, a wiatr dosłownie przewraca samochody. Tego samego domu, który czasami ma spocone szyby we wszystkich oknach, gdyż islandzka myśl techniczna ma inną wizję porządnej wentylacji domu z przepięknym widokiem na góry, za który płacisz gdy nadciąga sztorm, bo stanowi pierwszą przeszkodę dla fali uderzeniowej nadciągającej spod samego lodowca.
Ostatniej zimy, na górskiej przełęczy, zdarzyło się coś więcej niż standardowa lekcja pokory, której dosadność i trafność jest podobna do momentu permanentnego zmęczenia, kiedy zamiast „romantyzm” słyszysz „homontyzm”. Pozostaje tylko pogodzić się z faktem, że przejebanie tej sytuacji będzie cię prześladować jeszcze długo po tym jak śnieżyca wreszcie ustąpi, gdy już przestaniesz czuć drobinki wody na twarzy siedząc w zamkniętym samochodzie, bo uszczelki nie są w stanie wytrzymać, jak wreszcie podbródek przestanie ci się trząść, kiedy to wreszcie zorientujesz się, że stoisz na środku drogi. Kompletnie sam, ale za to ze wschodem słońca. Przecież jest już po dziesiątej rano.