Mówią, że żyje tu najwięcej potworów i czarnoksiężników. Twierdzą też, że folklor jest tu ciągle żywy i nie służy do upiększania świąt ani karnawalizacji życia.
Arnarfjörður jest drugim co do wielkości fiordem na zachodzie Islandii. Jest jednym z najpiękniejszych miejsc w kraju, z powodu różnorodności krajobrazu, majestatycznych gór skąpanych w chmurach i izolacji, której, jeśli jej szukasz, możesz tu dostać tyle ile dusza zapragnie. Fiord ciągnie się serpentynami górskiej drogi przez trzydzieści kilometrów. Najszersze miejsce to jedna trzecia tej trasy. Od północy graniczy ze Slettanes, a od południa z Kopur. Między Arnarfjörður a Dyrafjordur leży najwyższy szczyt Fiordów Zachodnich – Kaldbakur (998 m.n.p.m.), często mylony ze szczytem o tej samej nazwie w Eyjafjörður.
Prawie niezauważenie mijamy Dyjandi, którego za nic nie daje się sfotografować w deszczu i mgle. Choć jego nazwa w wolnym tłumaczeniu to „grzmiący”, jego rozpiętość przy wylocie sięga trzydziestu metrów, to przez złą pogodę słychać tylko cichy szum i owcze kopyta.
Pod samochodem ciągle kotłują się kamienie, więc o podróży w ciszy nie może być mowy. Jedziemy wolno, oglądając dziesiątki domków letniskowych wyrastających w miejscach, o których możemy zaledwie pomarzyć. Mija godzina zanim dostrzegamy większe skupisko zabudowań. W oddali biały kościół, dom z trawą na dachu i jasny budynek. Zastanawiamy się czy zjechać z szutrowej drogi. Coś nam mówi, że powinniśmy, musimy. Decydujemy się zaparkować obok wzgórza obsianego łubinami i porozmawiać z kimkolwiek.
Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale podróż miała swój początek w Hrafnseyri – miejscu, gdzie zaczęło się wszystko. Gdzie zaczęła się niepodległa Islandia. Wchodzimy do środka. Jest czysto i nowocześnie. Witają nas wystające zza lady oczy, które do złudzenia przypominają „Wodnika” z obrazu Theodora Kittelsena. Krótko ostrzyżony mężczyzna wydaje się być przestraszony naszą obecnością. Nie podejrzewał, że ktokolwiek tu wejdzie. Pytamy nieśmiało czy możemy zwiedzić muzeum, ale człowiek milczy i dopiero po kilku wydłużających się sekundach wstaje. Posturę ma solidną, islandzką. Oczy pływają to w jedną, to w drugą stronę. W końcu odpowiada, że to miejsce poświęcone pamięci Jóna Sigurðssona.
Wiemy tylko tyle, że możemy go dziś oglądać na znaczkach i pięciusetkoronowych banknotach, a jego pomnik stoi na Laugavegur w stolicy. Przestraszony mężczyzna przedstawia się jako Einar. Nie pyta o zapłatę za wejście, ale gdy zaczynamy się uśmiechać przy kasie, zyskuje jako taką pewność siebie. Łamanym angielskim zaczyna krótką opowieść o Ojcu Niepodległości.
– Gdy przyszedł jako młody chłopak do gimnazjum, nauczyciel od razu zaliczył mu wszystkie przedmioty. Młody Jón wiedział tyle, ile trzeba było wtedy wiedzieć – kustosz chodzi za nami w milczeniu, krok w krok, jakby się bał, że cokolwiek pominiemy. Że nie zauważymy eksponatów ukrytych za grubym szkłem.
– W Danii studiował jednocześnie wiele kierunków – odzywa się nagle, gdy przeglądam gablotę z rokiem tysiąc osiemset dwudziestym dziewiątym. Znów zapada milczenie. Chodzimy, robimy zdjęcia, czytamy. Gdy podchodzimy do zdjęcia małżeńskiego, doskakuje do nas znowu.
– Jego żona kochała go tak bardzo, że czekała dwanaście lat na powrót męża. Tylko Islandczycy tak mogą.
Dopiero pod koniec tego osobliwego spaceru dowiadujemy się, że Einar pracuje dopiero od trzech dni. Nie chce powiedzieć skąd jest, ale podkreśla, że nie stąd. Mówi, że więcej historii zna Valdi – od dziecięciu lat pracownik muzeum, który kreci się gdzieś w pobliżu. Obchodzimy więc budynek, oglądamy stare sprzęty rolnicze i małą wystawkę z napisem w dwóch językach „leikföng/toys”, gdzie na brudnym kocu leżą muszle i kości. W końcu obok kościoła znajdujemy Valdiego. Krótkie siwe włosy, zmarszczki i jednodniowy zarost. Pierwsze wrażenie sugeruje, że albo ma coś do ukrycia albo sam siebie chciał ukryć w Hrafnseyri. Podobnie jak Einar, nie urodził się na Fiordach Zachodnich. Pytamy go, co może o sobie powiedzieć. Zastanawia się długo i w końcu, ze smutnym uśmiechem, odpowiada: To moje jedenaste miejsce.
– Na pewno mieliście w Polsce kogoś takiego jak Jón Sigurðsson – Valdi spogląda na niewielki cmentarz. – Kogoś kto wywalczył dla was niepodległość?
– Oczywiście – odpowiadam myśląc o wielkich wąsach na koniu. – A wiesz, że Polska była pod okupacją sto dwadzieścia trzy lata? – pytam, bo może nie wie, może nie słyszał.
– Wiem. Islandia była pod rządami Duńskimi przez 564 lata – mówi rozbawiony Valdi. – Wiemy co znaczy żyć pod butem.
Mijamy dziesiątki opuszczonych miejsc, podniszczonych domów w których z dużym prawdopodobieństwem nikt nie mieszka i kilka nowocześnie wykonanych budynków, gdzie latem Islandczycy odpoczywają od miasta. Przejeżdżamy przez najkrótszy tunel na Islandii – Arnardalshamar (trzydzieści metrów). Przezorny kierowca powinien zatrąbić dwa razy. Z szacunku dla trolli, oczywiście. Zatrzymujemy się w Súðavíku – mieście, które zimą staje się martwe. W dziewięćdziesiątym piątym roku o szóstej trzydzieści rano, z gór zeszła potężna lawina. Zginęło czternaście osób. Wśród ofiar było ośmioro dzieci i sześciu dorosłych. Po dwudziestu czterech godzinach, spod śniegu jako ostatniego odkopano chłopca z Polski. Rok wcześniej przeprowadził się tam z matką. Uratowało go łóżko wodne.
Jesteśmy głodni, więc wchodzimy na stację benzynową będącą w miejscowościach takich jak ta restauracją, miejscem spotkań, salą telewizyjną, gdzie w spokoju można wypić piwo i obejrzeć mecz, a przy okazji centrum kontaktu z kosmosem. Amma Habby, to bar urządzony w amerykańskim stylu. Na ścianach zdjęcia hollywoodzkich gwiazd, równo poustawiane alkohole, na półkach modele Harleyów, stare radio pamiętające lata sześćdziesiąte w Maine. Zamawiamy burgery w zestawie. Skoro przyłożyli się do wystroju, to i pewnie kuchnię mają dobrą, amerykańską. Nie wiemy jak to się dzieje, ale na końcu świata dają naprawdę najlepsze frytki pod słońcem.
Gdy wychodzimy, facet w koszulce reprezentacji Islandii, pyta nas czy smakowało. Błękitne bystre oczy, niewymuszony uśmiech, około pięćdziesiątki. Wymieniamy uprzejmości i już mamy się żegnać, gdy zaczyna mówić:
– Miasto przeniesiono kawałek dalej. To znaczy cztery domy. Jak pojedziecie tam – wskazuje palcem – w górę, to wszystkie budynki będą nowe, oprócz tych czterech.
Mężczyzna nazywa się Heimir Freyir Geirsson. Nie urodził się na Fiordach Zachodnich, co nas nie zaskakuje. Jest właścicielem tego miejsca i cały sezon spędza w Súðavíku. Gdy pytamy o miejsce urodzenia, odpowiada z lekką dumą: Vestmannaeyjar. Archipelag oddalony dziewięć kilometrów na południe od Islandii, gdzie Berenika spędziła rok układając warzywa w Kronanie. Staronordyjskie słowo „Vestmenn” czyli ludzie zachodu, wzięło się od uciekinierów, banitów i wygnańców przybyłych z Irlandii. Teraz częściej się stamtąd wyjeżdża niż przypływa. Chyba, że na największy w Islandii festiwal Þjóðhátíð albo do pracy.
Heimir pamięta siedemdziesiąty trzeci i wybuch wulkanu Eldfell, który nieomal rozłupał wyspę na dwie części.
– Miałem wtedy dziesięć lat. Spałem i pamiętam jak przybiegł jeden z marynarzy. Krzyczał do nas po farersku, że wyspa wybuchła – mówi z lekką ekscytacją. Dopiero teraz dostrzegamy, że ma przezroczyste oczy, jakby tęczówki ukryte były pod warstwą lodu. – Czułem strach, choć nie do końca wiedziałem co się dzieje. Wsiadaliśmy w popłochu na łodzie i trzeba było odpłynąć jak najdalej, bo wulkan wypluwał gorące kamienie – w tym momencie z nosa Heimira leci krew, którą szybko wyciera ręką i kontynuuje. – Było dużo sprzątania, bo popiół przykrył całe miasto. Zginął tylko jeden człowiek, alkoholik. Po tym wybuchu wyjechało sporo ludzi i jest ich tam teraz mniej niż wcześniej.
O projekcie WHISPERING STONES możecie przeczytać więcej w artykule : Szepty kamieni: historia opuszczonej Islandii oraz na stronie Icestory.pl.