Ostatnią noc spędziliśmy w hotelu Edda w Akureyri. Wieczorem, ślęcząc nad mapą i dyskutując zawzięcie, zaplanowaliśmy trasę przejazdu przez interior.
Pierwszy etap to 165 kilometrów z Akureyri do doliny Möðrudalur. Etap łatwy, bo w całości po drodze krajowej A1, z krótkim, bo jedynie siedmiokilometrowym odcinkiem szutrówki dojazdowej prowadzącej do Möðrudalur. Etap drugi – 104 kilometry z Möðrudalur do lodowca Kverkfjöll. Etap trzeci to 75 kilometrów spod lodowca Kverkfjöll do Öskjuvatn. I etap ostatni – najdłuższy, bo aż 240 kilometrów – droga powrotna z Öskjuvatn do Akureyri.
Kiedy okazało się, że cała zaplanowana trasa przejazdu liczy około 580 kilometrów – Jan stwierdził lakonicznie, że to zdecydowanie za dużo. A ja się uparłam, no i… pojechaliśmy.
W dolinie Möðrudalur zatrzymujemy się na kawę i drobny posiłek. W odremontowanych, starych, domach torfowych mieści się kawiarnia „Fjallakaffi“, a z jej okien rozciąga się widok na majestatyczną górę Herðubreið, którą Islandczycy, ze względu na jej niezwykły kształt i urodę, określają mianem „królowej islandzkich gór”. W Möðrudalur stoi niewielki kościółek, zbudowany przez lokalnego farmera, Jóna Stefánssoona, a tuż obok niego (jakby modlitwy mogły się spełniać) mini stacja benzynowa, która jest zbawieniem i dobrodziejstwem dla wszystkich zmotoryzowanych, wybierających się w głąb interioru.
Tuż za Möðrudalur wjeżdżamy na drogę F905, która prowadzi przez interior do lodowca Kverkfjöll, a znaki drogowe po obu jej stronach ostrzegają, że jest to szlak przeznaczony wyłącznie dla samochodów terenowych z napędem na cztery koła. Po kilku kilometrach drogi, którą nie da się jechać zbyt szybko, pierwsza przeprawa przez rzekę. Odległość do drugiego brzegu niewielka, zaledwie kilkanaście metrów, a pomimo to nasze auto zanurza się znacznie w rwącym nurcie. Jan jedzie na drugim biegu i zręcznie prowadzi pojazd. Po chwili jesteśmy już na drugim brzegu. Napięcie opada.
Po kolejnych dwudziestu kilometrach następne przeprawy przez dwie kolejne rzeki. Krew pompuje adrenalinę ponownie, ale tym razem oddycham z wyraźną ulgą, bo rzeki nie były zbyt głębokie.
Na skrzyżowaniu dróg F902, F910 i F905 skręcamy w drogę F902, która prowadzi do Sigurðarskáli i dalej w kierunku lodowca Kverkfjöll. Dojazd do tego skrzyżowania trzech dróg zajął nam prawie dwie godziny, a do Möðrudalur, skąd wyruszyliśmy, jest zaledwie 60 kilometrów. Jedziemy w ślimaczym tempie, bo szybciej nie da się pokonać tego szlaku.
Rozglądam się bardzo uważnie po okolicy i mam takie uczucie, jakby droga, którą jedziemy, należała do zupełnie innej planety. Wokół pejzaż zbyt surowy, rumowisko powulkanicznych skał, postrzępionych iglic i rozrzuconych głazów, intensywność szarości w pełnej gamie kolorów oraz wszechobecnej czerni. A także niebo, które zamarło w sinawej poświacie.
Droga wspina się i opada w nierównym terenie, prawie całkowity brak wegetacji, gdzieniegdzie jedynie skarlałe mchy i źdźbła trawy. Niektóre z formacji skalnych przypominają do złudzenia upiorne głowy i torsy ludzkich postaci. Jakby to nie była rzeczywista droga, a jedynie senny koszmar. Przejechaliśmy do tej pory z siedemdziesiąt kilometrów i nie spotkaliśmy ani jednego samochodu, ani jednego człowieka. Poczucie pustki obezwładnia, a jednocześnie jakaś niewysłowiona, słodka radość, że tutaj jestem, że mogę zobaczyć to, w co jeszcze przed dwoma godzinami nie mogłabym uwierzyć, że istnieje. I jakby w nagrodę, gdy mijamy następny zakręt – podłoże drogi zmienia się z beznadziejnej szarości w brąz tak intensywny, że ten nagły spektakl natury wydaje się całkiem nierzeczywisty. A może nieprawdziwy. Jan zatrzymuje auto, wysiadamy, i aby przekonać się, że to nie jest jakaś fatamorgana – nabieram w dłoń garść brązowej ziemi, która w intensywności swego koloru, po prostu, świeci.
Po następnej godzinie jazdy wyłania się nagle zza kolejnego wzgórza sporej wielkości drewniany dom. Jego widok sprawia, że zaczynamy oddychać głęboko i z ulgą. Jadąc do tej pory przez tak obezwładniającą pustkę, straciliśmy prawie nadzieję, że można napotkać ślady życia. Ten domek, w towarzystwie niewielkich zabudowań gospodarczych i niewielkiego pola namiotowego, to Sigurðarskáli. Jedyne miejsce w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, gdzie można znaleźć schronienie i nocleg.
Wchodzimy do środka schroniska, i w tym samym momencie jesteśmy wylewnie witani przez personel Vatnajökulsþjóðgarður, który tutaj pracuje. Tutaj, na samym końcu świata (bo tak można by o tym miejscu powiedzieć), aż tyle serca i taka serdeczność! Nie do uwierzenia!
Siedzimy i rozmawiamy z Bryndís, która jest szefową tego miejsca. Okazuje się, że schronisko Sigurðarskáli oddalone jest od lodowca o 3 km. Można dojechać samochodem pod sam jęzor lodowca, ale droga jest wyjątkowo wyboista, więc to zajmuje zazwyczaj około dwudziestu minut.
– Jeśli przyszło by wam do głowy – mówi Bryndís – aby wybrać się na krótki spacer po lodowcu, to niestety konieczny jest przewodnik. Przebywając na Kverkfjöll, należy niezwykle uważać na obsuwający się lód i staczające się skały przy krawędzi lodowca. Warte zobaczenia są także lodowe jaskinie.
– A skąd się wzięła nazwa Sigurðarskáli? – pytam uśmiechniętą Bryndís, która najwyraźniej ma wielką ochotę z nami rozmawiać.
– Schronisko zostało zbudowane w roku 1971, a swą nazwę zawdzięcza wyjątkowemu entuzjaście podróżowania, który zmarł w roku 1979, a nazywał się Sigurð Egilsson.
Po pół godzinie dojeżdżamy pod sam jęzor lodowca. Oszałamia nie tylko widok, ale dźwięki, które docierają od strony lodowca. Słychać stłumione odgłosy, trzaski, a przyczyna tych dźwięków, to masa przemieszczającego się lodu.
Po obowiązkowej sesji zdjęciowej wracamy drogą, którą dotarliśmy do Sigurðarskáli, a kolejnym celem naszej podróży jest słynna kaldera wulkanu Askja, która ma powierzchnię 50 km2. Z drogi F902 skręcamy w F910 i po czterdziestu minutach jazdy zatrzymujemy się przy Drekagill, czyli słynnym Wąwozie Smoka. Stąd do parkingu przy kalderze Askja jest zaledwie 8 kilometrów.
Wąwóz Smoka jest obowiązkowym miejscem, gdzie należy się zatrzymać. Zarówno z powodów praktycznych jak i widokowych. Stosunkowo niedawno, bo w roku 2004, tuż obok wąwozu zbudowano nowoczesne schronisko. Może pomieścić około 50 osób i posiada doskonałe zaplecze sanitarne w postaci toalet i prysznica. Z tego powodu jest miejscem szczególnie istotnym dla wielu turystów, którzy podróżują po drogach interioru. Sam wąwóz stanowi atrakcję dla fotografów, a stojąc przed schroniskiem, rozpościera się przed naszymi oczami wyjątkowo piękna panorama na górę Herðubreið.
Dochodzi dziewiąta wieczorem, kiedy wracamy z pieszej wędrówki wokół kaldery Askja. Otoczona drapieżnymi górami Dyngjufjöll, a w kalderze wulkanu dwa jeziora: Öskjuvatn o głebokości 220 metrów oraz Viti, w którym można zażywać kąpieli w ciepłej wodzie siarkowej.
Zaczynam się poważnie niepokoić tym, że ramy czasowe naszego wyjazdu (czyli zbyt długa trasa wycieczki po interiorze, o czym przestrzegał Jan) – może nas wpędzić w poważne tarapaty, bo, aby wrócić najkrótszą trasą spod kaldery Askja na drogę krajową A1, będziemy zmuszeni wybrać drogę F88, i przejechać nią przeszło 100 kilometrów.
– Nie wiem, czy pamiętasz – odzywa się Jan – jak wczorajszego dnia, stojąc przy wjeździe na drogę F88, od strony obwodnicy A1, mówiłaś o stacji benzynowej oraz o przeprawach przez rzeki, które na tej trasie trzeba pokonać?
– Pamiętam.
– Więc jeśli chodzi o benzynę – kontynuuje Jan – to starczy nam jej jeszcze na jakieś 120 kilometrów. Gdybyśmy chcieli wybrać drogę powrotną przez Möðrudalur, którą już znamy, to nie byłoby to możliwe, bo zabrakłoby nam paliwa. Toteż jedynym wyjściem w naszej sytuacji jest wybór F88, jako drogi powrotnej. A jeśli chodzi o przeprawy przez rzeki na tym odcinku, to, tak na prawdę, jedziemy w ciemno, bo nic o nich nie wiemy.
Po trzydziestu kilku kilometrach jazdy drogą F88 dojechaliśmy do Herðubreiðarlindir – uroczego zakątka pełnego soczystej zieleni, wysokich traw i niewysłowionego spokoju. Ale ten spokój miał się niebawem skończyć.
Tuż za Herðubreiðarlindir czekała na nas pierwsza przeprawa przez rzekę. Dojeżdżając do niej wydawało się, że nie jest głęboka, tym bardziej, że do przeciwległego brzegu było jedynie kilkanaście metrów. Jan ruszył wolno do przodu, koła auta zanurzyły się, a po chwili woda wdarła się pod maskę i biały kłąb pary przysłonił całkowicie widoczność. Jednocześnie poczułam, jak auto zapada się w głąb nurtu. Jan widząc, co się dzieje, przyspieszył nieznacznie. Auto wyskoczyło na przeciwległy brzeg niczym ogłuszona ryba, a mnie ze strachu serce stanęło w gardle.
Po przejechaniu kilku następnych kilometrów, zanim zdążyłam dojść do siebie, czekała na nas kolejna przeprawa. Ale tym razem przed naszymi oczami nie pojawiła się rzeka, ale bezkresny ocean rwącej, szarej wody. Jan zatrzymał auto, spojrzał na mnie nieco bezradnie i wykrztusił:
– No, nie wiem…
Przed naszą przednią szybą rwała i kotłowała się szeroka na około 100 metrów rzeka. Spojrzałam na zegarek. Był kwadrans po dziesiątej wieczorem, ściemniało się szybko. Jan, nie powiedziawszy ani jednego słowa, ruszył przed siebie. Auto zanurzyło się w rwącym nurcie, woda zaczęła przelewać się przez progi pojazdu. Pomyślałam przerażona, że za moment utkniemy w tej rzece i nikt nie będzie w stanie nam pomóc. Od momentu wyjazdu z Wąwozu Smoka, drogą F88 nie jechał do tej pory żaden pojazd. Jan przyspieszył nieznacznie, jadąc na drugim biegu, aby móc utrzymać kierunek jazdy w tak silnym nurcie. Przez kilkanaście sekund miałam uczucie, jakby nasz samochód stał w miejscu, jakby rzeka ostatecznie zatriumfowała, pozbawiając mnie nadziei. W pewnym momencie dotarło do mnie, że nasze auto, na przekór wszystkiemu, dźwiga się do góry, brodzi po coraz płytszej wodzie, aby po sekundach graniczących z wiecznością, wyjechać niespodziewanie na drugi brzeg.
Na tym drugim brzegu zrozumiałam, że moja odporność psychiczna mnie zawiodła. Nie wiem, czy to z powodu intensywności i ilości doznań dzisiejszego dnia, czy też jedynie z powodu atawistycznego strachu przed tym, co nieznane.
Ostatnią przeprawę przez rzekę na drodze F88 zniosłam całkiem nieźle. Było już całkiem ciemno, reflektory auta omiatały nurt rzeki. Wystarczało zamknąć oczy.
O wpół do pierwszej w nocy dojechaliśmy na resztkach paliwa do stacji benzynowej w Reykjahlíð nad jeziorem Mývatn. Jan uśmiechnął się do mnie i powiedział:
– Wiem, że będziesz chciała tam wrócić.
Janina Ryszarda Szymkiewicz – podróżniczka, autorka książek, fabularyzowanych przewodników: „Islandia jak z bajki” oraz „Reykjavik dla Ciebie”.