Pierwsze co słyszę to rozlegający się w ciemności sygnał uruchomiania Skype’a. Dźwięk ten towarzyszy mi z większą lub też mniejszą regularnością już od 11 lat. Znam go tak dobrze, że automatycznie zerkam na telefon, bo może akurat ktoś z Polski chce ze mną porozmawiać.
Ekran telefonu jest jednak ciemny i pobłażliwie uśmiechając się do siebie, że dałam się tak łatwo zwieść, chowam telefon do kieszeni. Ktoś jednak odebrał. Słyszę rozmowę dwojga bliskich sobie ludzi, a z ciemności zaczyna wyłaniać się obraz, który wprawia mój mózg w zakłopotanie. Poprzez zaskakujący zabieg nałożenia dwóch rzeczywistości: polskiej i islandzkiej, do końca nie wiem, w której właśnie przyszło mi uczestniczyć. W tylko jednej z nich, czy w obu naraz? Zaskoczona i zarazem zaciekawiona tą dla mnie nową konwencją, kadr za kadrem, daję się coraz bardziej wciągnąć w mniej lub bardziej intymne rozmowy bohaterów dokumentu In Touch Pawła Ziemilskiego.
Kilka dni zastanawiałam się czy pójść na In Touch. Z jednej strony, byłam tego filmu bardzo ciekawa, bowiem był on szeroko reklamowany przez polskie media na Islandii. Z drugiej strony, podchodziłam do niego z dużą dozą sceptycyzmu. Nie chciałam tracić czasu na oglądanie kolejnego stereotypowego dokumentu o emigracji. Dużo już takich treści widziałam.
Lansowane jako ambitne kino, w rzeczywistości okazują się spłycać emigrację do kilku historyjek o pracy za granicą oraz co dziwniejszych ciekawostek turystycznych. Owszem, i takie treści są potrzebne, ale mieszkając na Islandii już przeszło cztery lata znam to wszystko z autopsji. Okazuje się, że moje obawy były totalnie nieuzasadnione, bowiem Paweł Ziemilski chce pokazać coś zupełnie innego. Fabuła filmu na pierwszy rzut oka wydaje się być prosta. Ma opowiadać historię mieszkańców mazurskiej wsi Stare Juchy, zarówno tych co wyjechali jak i tych, których korzenie są zbyt mocno przytwierdzone do polskiej ziemi, żeby je przesadzać.
Mieszkańców Starych Juch nigdy nie poznałam osobiście, ale po kilku chwilach filmu wydaję mi się jakbym znała ich od wielu lat. Słowa wypowiadane przez nich są dziwnie znajome, sytuacje przez nich przeżywane jakby znane z autopsji. Dlatego w moim odczuciu klatka po klatce, ekranizacja coraz mniej opowiada o nich. Widzę w niej siebie, swoje problemy, swoje rozerwanie pomiędzy dwoma światami. Widzę swoje podcięte skrzydła, które mogły się rozwinąć na obczyźnie, niespełnione marzenia, które w jakiś sposób można tu realizować, swoją chęć lepszego życia, w której nie trzeba liczyć od pierwszego do pierwszego. Ten komfort nie jest jednak bez poświęcenia. Kolejne kadry zaczynają lawinowo otwierać zakamarki mojego umysłu, gdzie emocje takie jak tęsknota i smutek były spychane coraz głębiej i głębiej z każdym kolejnym rokiem na emigracji. Uświadamiam sobie, że będąc już tyle lat poza domem, nie wiem gdzie on jest, a z biegiem lat to co polskie zaczyna być coraz bardziej obce i nieznane. Czuję, że lata spędzone na obczyźnie wyzuwają mnie z tożsamości tak pieczołowicie budowanej przez rodziców, a w zamian tworzą indywiduum z podoklejanych cech innych nacji, z którymi przyszło mi przez te lata obcować. Co zatem przekażę moim dzieciom, kiedy ja sama już do końca nie wiem kim jestem?
Sceny, pokazujące życie tych, którzy zostali w Polsce, piorunują mnie swoją mocą o wiele bardziej niż te, które pokazują losy emigrantów. Tego bowiem po skończonej rozmowie na Skype’ie, nigdy dotąd nie było mi dane zobaczyć. Przez zaszklone oczy widzę jak dziadek całuje ścianę, gdzie wyświetla się obraz jego wnuczki, jak śpiewa jej piosenkę na dobranoc, jak matka chowa tęsknotę za smutnym uśmiechem, jak marzy drżącym głosem o wspólnych naleśnikach z jagodami. I te naleśniki z jagodami przywołują nagłe wspomnienia, kiedy to właśnie takie niby nie odznaczające się niczym specjalnym danie, czekało na mnie na stole w kuchni mojej mamy, żebym chociaż coś ciepłego zjadła po długiej podróży, wtedy jeszcze, ze Szwecji. Łzy lecą mi po policzkach. Już jest za dużo tego żalu, tej tęsknoty, tych wszystkich emocji, których od pewnego czasu tak dobrze udaje mi się unikać, a które wręcz krzyczą z milczących twarzy rodziców pokazanych w dokumencie. Zamykam więc oczy, żeby znowu uciec, nie wiedzieć tego co sprawia największy ból. Ale przede mną nagle staje moja mama z tym samym wyrazem twarzy co postaci filmu, która zdaje się pytać: Martusiu, kiedy wy w końcu wrócicie?
Potok myśli przerywają zapalające się światła. Ludzie ruszają się z miejsc dopiero po dłuższej chwili, zatopieni jak ja w swoich rozważaniach. Ukradkiem wycieram łzy spływające nadal po policzkach. W głowie natomiast kotłują się jak mantra naprzemiennie słowa: wracać, nie wracać, wracać… Następnego dnia znowu słyszę charakterystyczny dźwięk Skype. Na ekranie pojawia się twarz mojej mamy. Patrząc w jej smutne oczy i mówię:
– Mamo, wracamy…
Marta Gałyńska