O tym, czego boimy się w kontakcie z osobą niewidomą, o odwadze, „puktoraku”, inspiracjach nie tylko muzycznych, a także o tym, jak pachnie Islandia opowiada wokalistka Katarzyna Nowak, której koncert odbył się 23 kwietnia w Café Rosenberg w Reykjaviku.
Ernest Kacperski: Wiesz, że śpiewałaś dla pełnej sali?
Katarzyna Nowak: Przyszło chyba bardzo dużo osób. Po oklaskach słyszałam, że raczej ciepło mnie przyjęli.
E.K.: Zdecydowanie. A trema była?
K.N.: Była, ale bardzo mobilizująca. Tutaj nawet trochę większa, bo trzeba było komunikować się w obcym języku. Niezwykle trudno jest być trafnym, jeśli chodzi o przekaz w języku, który nie jest ojczysty. Robiłam wszystko, żeby trema nie była silniejsza ode mnie.
E.K.: To twój pierwszy koncert w Islandii?
K.N.: Szczerze mówiąc, to w ogóle mój pierwszy koncertowy wyjazd za granicę. I po raz pierwszy musiałam stawić czoła asymilacji międzykulturowej poprzez sztukę. Nie mogłam zaśpiewać tylko polskich piosenek, z drugiej strony szkoda było wyrzec się ich całkowicie. Warto przecież pokazać, że jest się Polką i zaprezentować swoją kulturę, a jednocześnie po angielsku opowiedzieć nie tylko o sobie, ale też o piosenkach, które się zaśpiewa. To niezwykle ważne, żeby Islandczycy wiedzieli, czego słuchają. Niestety będę krótko, ale mam nadzieję, że zawitam tu jeszcze raz.
E.K.: Od dawna śpiewasz?
K.N.: Profesjonalnie od dziesięciu lat, natomiast z pasją od dzieciństwa.
E.K.: Twoja ulubiona piosenka z dzieciństwa. Przypominasz sobie?
K.N.: Pochodzę z rodziny muzycznej, rodzice zawsze dużo mi śpiewali i bardzo wcześnie zaszczepili we mnie miłość do muzyki. Mam w rodzinie wiolonczelistkę, trębacza, akordeonistę, a starsza siostra uczy gry na flecie poprzecznym.
Jako dziecko bardzo lubiłam Natalię Kukulską, a już szczególnie pamiętam „Puszka okruszka”. Wszyscy wtedy tego słuchaliśmy. Kojarzy mi się ze spotkaniami z rówieśnikami w dzieciństwie. Teraz sama robię sporo programów bajkowych dla najmłodszych i często wracam do tamtych utworów.
E.K.: A wybory muzyczne w późniejszym czasie?
K.N.: W młodości po raz pierwszy zetknęłam się z Philem Collinsem, którego bardzo lubiłam już jako czteroletnia dziewczynka, uwielbiałam jego barwę głosu, ciepłą i delikatną. Lubiłam również Annie Lennox, która wtedy śpiewała jeszcze z Eurythmics. Moja ulubiona piosenka z tamtego czasu to „Sweet Dreams”.
Poza tym lubię posłuchać jazzu, starego rocka z lat 70. i 80. Bliska jest mi muzyka soul. Dwa lata temu byłam na koncercie Seala, który także mnie fascynuje. Trudno mówić o jednym gatunku, który zaważyłby na moich wyborach.
E.K.: Poza muzyką co jeszcze cię inspiruje?
K.N.: Jest to literatura, a szczególnie poezja. Wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej mają na mnie duży wpływ.
E.K.: Agnieszka Osiecka?
K.N.: Owszem.
E.K.: Podczas koncertu śpiewałaś także jej teksty.
K.N.: Bo to jedna z moich ulubionych poetek. Zresztą ona napisała, oprócz Wojciecha Młynarskiego, niezliczoną ilość tekstów, z których później powstały piosenki. To jest osoba, o poznaniu której marzyłam, ale niestety… Nie udało się. Drugą taką osobą był Marek Grechuta. Człowiek, który mnie fascynował.
E.K.: Kto tworzy twoje piosenki?
K.N.: Mój nauczyciel, świetny tekściarz, kompozytor, wokalista. Nazywa się Roman Romańczuk i jest moim mistrzem, to on nauczył mnie śpiewać, jest autorem sporej części moich utworów.
Małgorzata Ostrowska i Halina Mlynkova powiedziały kiedyś pewną bardzo ważną rzecz: Jeśli się śpiewa, lekcje trzeba brać cały czas. Ja wychodzę z tego samego założenia. I mimo że sporo potrafię, lekcje śpiewu wciąż są absolutnie niezbędne. Formę miewamy różną, nieraz jesteśmy chorzy, a koncert musi się odbyć. Nieustanne ćwiczenia pozwalają tę formę zachować, umożliwiają ciągły rozwój.
E.K.: Wspomniałaś Małgorzatę Ostrowską. Lubisz jej głos?
K.N.: To jest ktoś, kogo zawsze bardzo ceniłam. Ma niezwykle charakterystyczną barwę głosu, a przy tym niesamowitą charyzmę sceniczną. Uwielbiam ją. Ale à propos piosenek z dzieciństwa…
E.K.: Meluzyna!
K.N.: To jest po prostu hit! Nigdy nie mogłam zapamiętać, kogo ona tam pokochała. Zawsze przekręcałam słowa i śpiewałam „puktoraka”. Uwielbiałam tę piosenkę i kobietę, która to śpiewa. Dopiero później dowiedziałam się, że to była Ostrowska. Od tamtego czasu niesamowicie ją cenię. A wszystko oczywiście dlatego, że kiedyś dostałam płytę gramofonową z „Podróżami Pana Kleksa”.
E.K.: Tam jeszcze była Zdzisława Sośnicka, pamiętasz?
K.N.: „Jesteś moją bajką”! Śliczna, hipnotyzująca piosenka. I jeszcze utwór Marka Piekarczyka „Idziemy razem, nas nie pokona nikt”, czyli marsz wilków.
E.K.: Trauma dla wielu polskich dzieci.
K.N.: Trauma, do dzisiaj pamiętam swoją pierwszą wizytę w kinie na „Panu Kleksie” i scenę, kiedy te wilki wtargnęły do pałacu, chcąc ukarać Mateusza. Jak ja się wtedy bałam!
E.K.: Właśnie, opowiedz, jak oglądasz filmy.
K.N.: W tamtych czasach nie istniało jeszcze coś takiego, jak audiodeskrypcja, przynajmniej w Polsce. Radziliśmy sobie tak, że obok mnie siedziała bliska osoba i po prostu szeptem opowiadała o tym, co dzieje się na ekranie. Film jest sztuką wizualną, oczywiście są dialogi, słyszę barwę głosu, ale większość to obraz. Na „Panu Kleksie” siostra oszczędziła mi opisu wilków. Chyba widziała, że strasznie się boję.
Dzisiaj we Wrocławiu, gdzie mieszkam, jedyną placówką, w której odbywają się projekcje filmów z audiodeskrypcją, jest Centrum Kultury Wrocław Zachód. W innych miejscach muszę zdać się na komentarz mamy, taty czy siostry, którzy szepczą mi do ucha: „Mężczyzna wstaje, nalewa herbatę…”. A to jest naprawdę bardzo trudna sztuka. Wiele osób nie wie, jak to robić. Czasami ktoś powtarza, co mówi bohater, a ja przecież słyszę głos aktora.
E.K.: Z pewnością oglądałaś film „Imagine”.
K.N.: Oczywiście.
E.K.: Tam główny bohater porusza się za pomocą kląskania językiem. Dzięki dźwiękowi, który odbija się od przedmiotów, trochę jak nietoperz potrafi ominąć przeszkodę. Dajesz temu wiarę?
K.N.: Szczerze?
E.K.: Tylko.
K.N. Mnie się ten film nie podobał. Nie bardzo wiem, co reżyser chciał przekazać, ale bohater tego filmu był fenomenalny na wyrost i trochę oszukiwał. Na przykład uderzał w coś, a mówił, że to ptak. Nie robi się takich rzeczy. Przez to był mało wiarygodny. Jednak laska czy choćby wyciągnięta ręka stanowią pewien wentyl bezpieczeństwa. To, co on robił, nie jest do końca możliwe. Zresztą niejednokrotnie się poturbował. Poza tym nie da się nalać wody do szklanki na słuch. Jeśli ja nie włożę palca do środka, to wszystko porozlewam.
Ten film jest w pewnym sensie bardzo niebezpieczny. Szczególnie kiedy rodzice niewidomych dzieci postanowią nauczyć je tego, co robił bohater.
E.K.: O czym jest książka „12 kropel życia”, której jesteś współautorką?
K.N.: To książka o moim życiu. Składa się z dwunastu rozdziałów. Dzieciństwo, pójście do szkoły, akceptacja siebie jako innej, szkoła muzyczna, średnia, studia, podróże i postrzeganie obcych kultur różnymi zmysłami. Ale zastrzegam, że nie jest to książka sensacyjna. Mimo że jestem osobą wierzącą, nie mam do Pana Boga pretensji o to, że nie widzę. Jednocześnie nie potrafię powiedzieć, że się z tego cieszę. Po prostu nie jest to dla mnie problem. Jest w tej książce sporo o barierach, przeszkodach, przeciwnościach do pokonania, o proszeniu ludzi o pomoc, a także o pewnych zabawnych sytuacjach.
Starałam się opisać siebie jako osobę, która mimo trudności, ale dzięki wielkiemu wsparciu rodziców pokonała problemy. Może ta książka doda komuś otuchy, niekoniecznie osobom niewidomym. Pokaże, że taki ktoś jak ja nie musi tylko siedzieć i płakać. Może mieć swoje pasje, realizować je, coś w życiu przedsięwziąć.
E.K.:Powiedziałaś kiedyś, że to też książka o odwadze. Prawda?
K.N.: Prawda.
E.K.: Dużo odwagi wymagały twoje życiowe decyzje?
K.N.: Bardzo dużo! Gdybym powiedziała, że niczego się nie bałam, strasznie bym nakłamała. Gdybym powiedziała, że wszystko było proste, skłamałabym jeszcze bardziej. Bałam się wielu rzeczy, chociażby poprosić w szkole o pomoc. Był to pewien rodzaj wstydu. A przede wszystkim bałam się świadomości, że muszę pokonać siebie i często nawiązać kontakt jako pierwsza. Nie wszyscy wiedzą, jak się zachować, ludzie boją się urazić. Ten strach z czasem jest mniejszy, człowiek ma więcej świadomości. Jednak początki były bardzo trudne.
E.K.: Czego boją się inni w kontaktach z osobą niewidomą?
K.N.: Boją się urazić. Nie wiedzą, jak zacząć. Rodzice nauczyli mnie dystansu do siebie. Kładąc mi rękę na ramieniu, nie mówili „dotknij”, tylko „zobacz”. Ja nie boję się powiedzieć, że oglądałam film. To w jakiś sposób znosi barierę. Kiedyś koleżanka pożegnała się ze mną słowami „do zobaczenia”. Potem zadzwoniła z przeprosinami, myśląc, że mnie uraziła. Wytłumaczyłam jej, że bardzo słusznie powiedziała. Ona na to: „Ale przecież ty nie widzisz”. A ja: „No i co?”.
E.K.: Ty nie widzisz od urodzenia?
K.N.: Zgadza się. Straciłam wzrok, kiedy zostałam przetleniona w inkubatorze.
E.K.: Nigdy się nie buntowałaś?
K.N.: Trochę w szkole średniej, kiedy przez rok nie chodziłam na religię. Zadawałam wtedy pytanie „dlaczego?”. Potem mi przeszło i uświadomiłam sobie, że mogę być wdzięczna za co innego. Na przykład za rodziców, za warunki, w jakich się wychowałam, za możliwość zdobycia wykształcenia.
E.K.: Skończyłaś dwa kierunku studiów, co także wymagało odwagi i poświęcenia. Jednym z tych kierunków była polonistyka. Jak radziłaś sobie z czytaniem lektur?
K.N.: Braille’em nie było nic. Miałam tylko materiały do szkoły podstawowej, ze średnią już było gorzej, a w przypadku lektur polonistycznych nie było nic. Jeśli chodzi o literaturę współczesną, miałam do czynienia z audiobookami, których słuchałam. A teksty staropolskie czytali mi rodzice. Syntezator mowy nie był w stanie ich odczytać. W przypadku najnowszych dzieł skanowałam je i odsłuchiwałam w programie komputerowym. Krótsze artykuły czytały mi koleżanki i nagrywały na dyktafon. Później robiłam sobie z tego notatki. Podwójnie ciężka praca.
E.K.: Kto najbardziej ci pomógł?
K.N.: Zdecydowanie rodzice. Jeden z podrozdziałów mojej książki zatytułowałam nawet „Dom najważniejszą uczelnią”. Rodzice nauczyli mnie życia, poznawania świata, wiary w ludzi, potrzeby ofiarowania czegoś innym. Mój świat to świat dźwięku, ale bez wiedzy, co taki dźwięk wydaje, nie wiedziałabym, co słyszę.
E.K.: Studia, śpiewanie, wyjazdy… Skąd bierzesz na to siłę?
K.N.: Wiarę w siebie zaszczepili mi rodzice. Oni wierzyli, że jestem w stanie coś osiągnąć, choć sami nie wiedzieli co. Los pisze różne scenariusze, ale oni zawsze mi powtarzali, że dam radę. To przeświadczenie pozwalało mi robić wiele rzeczy.
E.K.: Masz poczucie wykorzystania szans od losu?
K.N.: Staram się. Czerpię z życia pełnymi garściami, ile tylko się da. Wiem, że jest mi trudniej i muszę zrobić więcej, ale mnie się chce. I absolutnie nie mam poczucia, że zrobiłam już wszystko. Pewnie jeszcze wiele przede mną.
E.K.: Którym zmysłem oglądasz świat?
K.N.: Przede wszystkim zmysłem słuchu, który mam bardzo wyostrzony. Jeśli jestem w nieznanej przestrzeni, to jest trudniej, ale jeżeli ktoś by mnie wołał lub klaskał w dłonie, to ja trafię za jego głosem. Bardzo nie lubię dźwięku młota pneumatycznego albo wiertarki udarowej, bo autentycznie mam ból w uszach.
I oczywiście jest jeszcze węch. W krajach arabskich, w których byłam – w Maroku, Jordanii, Egipcie – są wszystkie zapachy świata. Szczególnie na bazarach, gdzie można kupić mydło i powidło, a nawet pójść do fryzjera. Panuje tam mieszanina zapachów.
E.K.:A jak pachnie Islandia?
K.N.: Specyficzny zapach ma woda.
E.K.:Z czym ci się kojarzy?
K.N.: Nie powiem, żeby Islandczykom nie zrobiło się przykro. Ale poza tym mam tu poczucie świeżego powietrza i wrażenie, że to powietrze pachnie wodą. Islandia pachnie wodą.
E.K.: Polska?
K.N.: Bardzo różnie.
E.K.: Wrocław?
K.N.: Czasem spalinami, czasem wodą albo roślinami. Zależy też od pory roku, za które jestem bardzo wdzięczna, że są cztery. Uwielbiam zapach kwiatów.
E.K.: Jakie są twoje najbliższe plany?
K.N.: Spotkanie z Ireną Santor.
E.K.: Jak się poznałyście?
K.N.: Na Festiwalu Piosenki Zaczarowanej organizowanym przez Annę Dymną. W roku 2007 byłam laureatką tego festiwalu. Śpiewałam między innymi ze Zbigniewem Wodeckim, z Urszulą, z Michałem Bajorem. Irena Santor jest patronem honorowym całego wydarzenia. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie i zaproponowała wspólne wykonanie piosenki. Od tamtej pory utrzymujemy ze sobą kontakt. W najbliższym czasie będę gościem na jej koncercie, na którym zaśpiewam.
E.K.: Co to będzie za kompozycja?
K.N.: Piosenka „Wigilia codzienna”. Utwór o byciu razem i jakiejś pozytywnej tęsknocie za chwilą, kiedy można ze sobą po prostu pomilczeć. Też o domu, o rodzinie…
E.K.: W jednym z wywiadów powiedziałaś, że twoja niepełnosprawność nie jest dla ciebie tematem tabu.
K.N.: To prawda, nie jest.
E.K.: Nie jesteś ciekawa, jak wyglądamy?
K.N.: Jestem. A możecie mi siebie opisać?
E.K.: Ja chybabym nie potrafił.
K.N.: Prowokacja!
Rozmawiał: Ernest Kacperski, Szwecja Dzisiaj
Zdjęcia: Marta Niebieszczańska, Iceland News Polska