Hucznie powitaliśmy Nowy i pożegnaliśmy Stary Rok, jednak nie po to aby zapomnieć o tym co w nim było. Chcąc utrzymać was jeszcze w klimatach 2015 roku, zapraszamy na kolejną czwartą już część podsumowania muzyki islandzkiej 2015. Tym razem Marcin Kozicki przybliża najlepsze dźwięki z gatunku: neoclassical/field-recordings/ambient/soundtrack.
Bardzo cenię sobie wydawnictwa z gatunku neoclassical, field recordings, ambient i soundtrack, gdyż generalnie wypełnia je zazwyczaj muzyka instrumentalna, nierzadko też eksperymentalna, będąca świetną pożywką dla wyobraźni odbiorcy. A ja lubię używać swojej wyobraźni. To muzyka, która wymaga uwagi i cierpliwości. Jest też dla tych, którzy szukają w muzycznej przestrzeni nie tylko melodii, ale przede wszystkim nastroju, brzmienia i cechujących nią niuansów.
Islandzka muzyka wypada w wspomnianej estetyce bardzo ambitnie. Tamtejsi kompozytorzy z niebywałym wyczuciem i wrażliwością, przy pomocy kilku dźwięków potrafią wydobyć ze słuchacza najgłębiej skrywane wspomnienia, uczucia i pragnienia. Niektóre ich kompozycje mają strukturę bardziej kameralną i minimalistyczną, a inne zachwycają orkiestrową formą i rozmachem. To muzyka, która nie boi się ciszy, jak i wielkich sal.
Pamiętam długie noce z niebanalnym i nietypowym projektem Nordic Affect i ich najnowszym albumem zatytułowanym „Clockworking”. Tworzące go artystki sięgają i nawiązują do tanecznej muzyki barokowej XVII i XVIII wieku, jak również do współczesnej muzyki klasycznej i eksperymentalnej oraz nowatorskich rozwiązań elektronicznych i ambientu. Obok dźwięków licznych instrumentów smyczkowych pojawiają się też nagrania terenowe (np. wiatr, szum morskich fal, odgłos gaworzącego niemowlęcia). Cechy, które należałoby przypisać tej muzyce to przede wszystkim czułość, delikatność, spokój, powab i elegancja. Ma ona charakter medytacyjny i refleksyjny. To muzyka kameralna, o intymnej atmosferze i metafizycznej aurze. Równocześnie można nazwać ją wielowymiarową i majestatyczną. Istnieje wiele magicznych rzeczy na tej płycie. Spróbujcie po zachodzie słońca zamknąć oczy i posłuchać. Polecam! (recenzja TUTAJ)
W tym roku pojawiło się na rynku kolejne wydawnictwo kompozytorki o imieniu Anna Thorsvaldsdottir zawierające jej najnowsze prace. Mowa tutaj o płycie sygnowanej nazwą „In the Light of Air: ICE performs Anna Thorsvaldsdottir”. Twórczość tej artystki krystalizuje się na pograniczu różnorodnych estetyk, między innymi modern classical, muzyki filmowej, eksperymentalnej, ambientu i drone, czy sound art. Jej prace rozciągają się od struktur bardziej kameralnych i minimalistycznych, aż po orkiestrowe. Prace znajdujące się na tej płycie rozpisane są na altówkę, wiolonczelę, harfę, fortepian, perkusję i elektronikę oraz wiele bardzo oryginalnych i rzadko spotykanych instrumentów. Kompozycje z albumu to przede wszystkim intrygujące struktury brzmień i faktur, fenomenalne budowanie przestrzeni i nastroju oraz rozwijania napięcia i dynamiki, fascynujące przejścia i przepływy oraz subtelne ruchy i gesty, a także niebywale umiejętne posługiwanie się ciszą i powietrzem. (recenzja TUTAJ)
Nie lada niespodzianką okazało się wydawnictwo zatytułowane „Eitt” będące wynikiem wspólnych prac Jóna Ólafssona i Futuregraphera (właść. Árni Grétar). Jón odpowiada tutaj za partie fortepianowe, zaś Futuregrapher obsługuje syntezatory oraz zajmuje się efektami, elementami elektronicznymi i wykorzystaniem nagrań terenowych. O tym albumie można powiedzieć krótko. To piękna i sugestywna muzyka będąca połączeniem zmysłowych fortepianowych dźwięków i melodii oraz warstw delikatnych efektów i przestrzennego ambientu. W tym przypadku określenie ‘neoclassic ambient’ jest chyba rozsądnym kompromisem. Artystom udało się skonstruować niepowtarzalny, intymny nastrój, który współgra idealnie z tworzoną przez nich kameralną muzyką. Wykorzystane elementy przenikają się wzajemnie, tworząc spójny obraz ambitnej całości, subtelnej dla ucha i wywołującej przyjemne dreszcze. (recenzja TUTAJ).
Rzeczą cudowną i jedyną w swoim rodzaju jest najnowszy album Hafdís Bjarnadóttir zatytułowany „Sounds of Iceland Íslandshljóð”, który ukazał się w limitowanej edycji 1000 sztuk. Jest to kolejna odsłona serii Field Recording wydanej przez niemiecką wytwórnię Gruenrekorder. Tym samym możemy się już domyśleć, iż na zawartość tego krążka składać będą się ‚nagrania terenowe’, oczywiście z Islandii. Przesłuchiwałem „Sounds of Iceland Íslandshljóð” wielokrotnie, dlatego z pełną odpowiedzialnością mogę wskazać na co najmniej kilka zalet tego wydawnictwa. Po pierwsze wyśmienita jakość nagrań. Po drugie perfekcyjna produkcja. Po trzecie tak niebywale naturalna płynność przejść i scalania się kolejnych fragmentów nagrań terenowych, że wydaje się to wręcz niemożliwe. Przekłada się to na ‚po czwarte’, czyli w taki sposób przygotowany soniczny obraz jest jak najbardziej sugestywny i automatycznie stymuluje wyobraźnię. Równocześnie nie pozostawia żadnych złudzeń co do tego, że „znajdujemy się właśnie na Islandii”. Mogę też dodać ‚po piąte’ wskazując na pięknie ilustrowaną w zdjęcia i bogato opisaną wkładkę dołączoną do płyty. Natomiast jeśli chodzi o wady to… po prostu ich nie ma (przynajmniej ja ich nie dostrzegam). (recenzja TUTAJ)
https://youtu.be/zZjcUyM-7_E
Dulvitund to projekt muzyczny stworzony przez muzyka o imieniu Þórir Óskar Björnsson. Najnowszy album „Lífsins þungu spor” = dark ambient + dark wave + experimental. Surowa, minimalistyczna muzyka składa się głównie z ponurych elektronicznych dźwięków i minimalistycznej pracy perkusji. Artysta obrał w swojej muzyce kurs na tereny elektroniki eksperymentalnej, niezwykle klimatycznej i przestrzennej, często odwołującej się do ambientu podanego w estetyce down tempo. Na tym tle pojawiają się wyraźne i ciekawe motywy klawiszowe i trip-hopowe rytmy, które pomagają nam zanurzyć się w mroczny świat przedstawiony na płycie. Całość bardzo silnie oddziałuje na wyobraźnię. Dźwięki wciągają słuchacza w wir wyobraźni, refleksji i ukrytych miejsc własnej psychiki. To atmosfera z jednej strony niejasna, ascetyczna, z drugiej natomiast pełna romantyzmu i łagodnej melancholii.
2/3 Sigur Rós, czyli Georg Holm i Orri Páll Dýrason wraz z gitarzystą Kjartan’em Holm’em i kompozytorem muzyki filmowej Hilmar’em Örn Hilmarsson’em przygotowali osobliwą ścieżkę dźwiękową, napisaną do nie mniej osobliwego obrazu filmowego. Nosi ona tytuł „Circe”. Na albumie znalazło się 14 instrumentalnych utworów, które tworzą „nieprzerwany strumień 72 minut muzyki”. Jest to świetny przykład nowoczesnej muzyki filmowej „wychodzącej” poza film i równie dobrze sprawdzającej się bez obrazu. Ta muzyka jest doskonałym dziełem autonomicznym, które samo potrafi mocno zainteresować i wywołać silne emocje. Ma ona oczywiście charakter budowania nastroju, ale jest przy tym bardzo eksperymentalna i pełna progresji. Muzycy posługują się nowoczesnym językiem filmowej ilustracji. Śmiało korzystają nie tylko z tradycji „klasycznej” muzyki filmowej, ale także z ambientu, dark ambientu i muzyki elektronicznej. Partytury przenika również duch post-rocka i industrialu. Uważam, że album zachwyci każdego kto choć trochę wrażliwy jest na piękno dźwięków, bo muzyki nie należy starać się rozumieć, ją trzeba po prostu poczuć. Każdemu tego życzę. (recenzja TUTAJ)
https://vimeo.com/129789113
Dużo piękna znajdziemy też na podwójnym wydawnictwie duetu Ólafur Arnalds & Nils Frahm, które zatytułowano “Collaborative Works”. Stanowi ono zbiór dotychczasowych wspólnych prac wyżej wymienionych artystów, które ukazywały się na winylowych EP’kach. Oprócz tego pojawia się też 7 premierowych kompozycji. Modern classical czy neo classical, ambient, minimal, improv, electronic, experimental… Te i wiele innych muzycznych szuflad otwiera się kiedy tych dwóch artystów spotyka się razem w studiu czy na scenie. Jednakże gatunki i style muzyczne wydają się w tym przypadku mieć mniejsze znaczenia. Podobnie technika obydwu muzyków choć jest na niespodziewanie wysokim poziomie, to przecież nie chodzi tylko o hołd składany instrumentom klawiszowym, o wirtuozerię czy o wyłączną celebrację dźwięków. O wiele ważniejsza w tym przypadku jest kwestia wyczucia, umiaru i zdolności. A tego artystom nie brakuje. I owe elementy pomagają pchnąć ich twórczość w stronę przestrzennej i emocjonalnej muzyki. Zachwycającej i wzruszającej. Jednym słowem pięknej. Muzycy nie śpieszą się z podawaniem kolejnych nut, pozwalają im wybrzmieć. Swoim dźwiękom dają dużo przestrzeni, spokoju i wolności. A muzykę inkrustują delikatnymi melodiami. (recenzja TUTAJ)
Rok 2015 wydaje się być dla Ólafura Arnaldsa bardzo owocny, gdyż artysta wydał jeszcze jeden album „The Chopin Project” nagrany we współpracy z uznaną pianistką niemiecko-japońską Alice Sara Ott (na marginesie dodam, że nagrała album wypełniony chopinowskimi walcami). Interpretacje klasycznych utworów Chopina (niektóre bardzo luźne) sprawiły, że nabrały one nowego życia, zyskały dodatkowy wymiar i głębię. Dźwięki tworzone przez duet są subtelne, oszczędne i bardzo naturalne. Tworzą płynną melodię. Ich brzmienie jest organiczne, wręcz fantastycznie staroświeckie wzmacniające intymność i wyalienowanie atmosfery tej muzyki. Artystom udało się utrzymać majestatyczne brzmienie i siłę przekazu. Album urzeka swoją emocjonalnością, a jednocześnie udowodnia, że klasyka nie musi być skostniała.
To nie koniec muzycznych przygód z Ólafurem Arnaldsem, ponieważ w tym roku wydał on również album „Broadchurch: Original Music” będący zbiorem utworów napisanych do dwóch sezonów brytyjskiego serialu kryminalnego. Wszędzie pisze się o tym, że ta muzyka artysty została nagrodzona przez stowarzyszenie BAFTA w kategorii najlepszej telewizyjnej oprawy muzycznej. Myślę, że jest to dużą rekomendacją. Swoją ścieżkę dźwiękową Ólafur skomponował na kwartet smyczkowy, fortepian oraz syntezator. Nagrano ją w pustym kościele w Reykjaviku. Kompozytor stworzył pełne tajemniczego klimatu i melancholii, piękne i hipnotyzujące partytury, które idealnie wpasowują się w klimat produkcji. Zaletą tej muzyki jest też to, że może z powodzeniem istnieć zupełnie w oderwaniu od obrazu.
https://youtu.be/pJAzxa0De9I
Kolejnym ciekawym soundtrackiem jest ścieżka dźwiękowa Jóhanna Jóhannssona do filmu „Sicario” w reżyserii Denisa Villeneuve’a. Panowie współpracowali ze sobą już przy okazji poprzedniego filmu „Labirynt” (2013). Tym razem muzyka Islandczyka jest bardziej dynamiczna i intensywna od wspomnianego poprzednika. Ten score jest równie intrygujący i piękny, co przerażający w swej wymowie. Można powiedzieć nawet, że jest mało przyjazny, a nawet cierpki. Oczywiście taka jego rola, gdyż film ukazuje brutalny i bezwzględny świat ludzi zajmującymi się handlem narkotykami. Jóhann specjalizuje się w muzyce neoklasycznej, szczególnie w jej minimalistycznej formie, a także w łączeniu elektronicznych dźwięków z akustycznymi. Stworzona przez niego ilustracja jest jak zwykle niebanalna, do tego przerażająca, ponura i przygnębiająca. Na próżno szukać tutaj melodii. Cechuje ją sugestywna i hipnotyczna aura, która świetnie oplata bezduszny klimat filmu, ale już bez obrazu może wydać się nieco jednolita, ciężka, a nawet monotonna, choć z pewnością pełna tajemnicy. Zatem o ile samo wydawnictwo zasługuje na uwagę, nie jest ono dla każdego.
Warto również zainteresować się ścieżką dźwiękową przygotowaną przez Atli Örvarssona (wraz z Davidem Flemingiem) do amerykańskiego thrillera pod tytułem “The Perfect Guy” w reżyserii Davida M. Rosenthala. To kolejna współpraca tych dwóch panów. Atli stworzył bardzo sugestywny soundtrack. Muzyka rewelacyjnie podkreśla mroczny klimat filmu oraz trafnie akcentuje poszczególne sceny budując napięcie oraz poczucie niepokoju i niepewności. Ale uważajcie, bo te dźwięki potrafią wpełznąć głęboko pod skórę. To muzyka, którą w samotności można karmić własne demony Nie słuchajcie tego po ciemku. Jej gęste i dramatyczne partytury mogą naprawdę przerazić.
https://youtu.be/py7j7tvh8ZE
Zapraszamy do zapoznania się z wcześniejszymi artykułami:
Podsumowanie muzyki islandzkiej 2015 – cz.I – z podtytułem „indie electro/synth/dream-pop/IDM”
Podsumowanie muzyki islandzkiej 2015 – cz. II – indie folk/pop/rock/alt country
Podsumowanie muzyki islandzkiej 2015 – cz. III – post-metal/hard-rock/grindcore.
Marcin Kozicki