Na początku krótkie stwierdzenie faktu: Behemoth wygrał tegoroczny Eistnaflug. Ale po kolei…
Z różnych przyczyn dwa lata zeszło mi, by w końcu dojechać na największy (jedyny?) tego typu festiwal na Islandii. O coraz większym święcie muzyki rockowo – metalowej dowiedziałem się chwilę po moim przyjeździe na wyspę jakieś 2,5 roku wstecz, jednak dopiero tegorocznej edycji podporządkowałem wszystkie inne wakacyjne plany. Warto było i wiedzą o tym wszyscy, którzy się tam pojawili!
Gdy po blisko 12 godzinach podróży wraz z małżonką i jej koleżankami dojechaliśmy na pole namiotowe, była druga w nocy. Szybkie rozstawianie namiotu i pierwsze rozmowy ze współobozowiczami, gdyż jak wiadomo – pole nie zasypia. Nigdy! Samo umiejscowienie było genialne – u podnóża góry z jednej, z widokiem na zatokę z drugiej strony. Ale przyjechaliśmy tyle drogi nie po to, by rozkoszować się widokami. Naszym celem było poddać się sonicznemu zniszczeniu.
Koło południa, czyli przed pierwszymi koncertami, udaliśmy się na szybki rekonesans po Neskaupstaður. Basen, kafejka i już po chwili okazało się, że w miasteczku oddalonym o ok. 700 km od Reykjaviku również mieszkają Polacy. Pozdrawiamy!
Najważniejsza była jednak Muzyka. Jadąc na Eistnaflug byliśmy z grubsza zaznajomieni z lineupem. Naszym celem była więc zarówno eksploracja pokładów Islandzkiej sceny, jak i sprawdzenie na żywo kilku większych nazw. Wszystko w jednym miejscu – układ idealny. Podczas tych trzech dni udało nam się zobaczyć przeszło 30 kapel, z których zdecydowana większość miała w sobie to “coś”, poparte dobrym nagłośnieniem i oprawą świetlną. Brawa dla Organizatorów!
Kilka słów o samej organizacji: festiwal został podzielony na dwie sceny – główną i off-venue. Pierwsza to zespoły mające już pewną rozpoznawalność. Scena offowa to zespoły z potencjałem, często eksperymentalne, wykraczające swoją twórczością daleko poza prostą definicję piosenki rockowej. Przez cały czas działał namiot z gadżetami i żarciem, gdzie można było chwilę odsapnąć, przeczekać mniej interesujące zespoły, wydać nadmiar gotówki bądź po prostu się zintegrować. Ważna rzecz – punktualność, którą udało się utrzymać przez cały czas trwania festiwalu. Jeśli w rozpisce stało, że kolejna ekipa zaczyna “pięć po”, to tak w istocie było.
Nie widzę sensu wymieniać nazw wszystkich kapel, które w tym czasie zobaczyliśmy. Nie dlatego, że nie są warte wspomnienia – co to, to nie. Ale łamy IcelandNews to nie magazyn muzyczny. Napiszę zatem tylko że, pierwszego największe wrażenie zrobił na mnie piekielnie ciężki Conan, oraz street punkowy DYS. Zdaję sobie jednak sprawę, ze dla sporej części zebranych pod sceną fanów muzyki, z pewnością najważniejszymi wydarzeniami były występy reaktywowanego po latach Carcass czy islandzkich “gwiazd rocka” z Sólstafir. Ci ostatni mnie nie porwali, ale byłem raczej w mniejszości, gdyż przyjęcie mieli iście królewskie.
Dzień drugi zainicjowaliśmy 15 minutową przebieżką relacji namiot – basen, gdzie zastaliśmy znajome już twarze z pola namiotowego i sali koncertowej. Eistnaflug zadaje więc kłam obiegowemu twierdzeniu ludzi z poza klimatu, że “metale się nie myją”. Tyle na ten temat. Po basenie (i obowiązkowej kawie) skierowaliśmy swoje kroki do sal koncertowych. Obu (naprzemiennie, rzecz jasna ;) ), gdyż tego dnia nieco więcej czasu spędziliśmy w mniejszej salce, a to ze względu na ciekawie zapowiadające się “hałasy”. I rzeczywiście było czego posłuchać, a “czarna polewka” lała się gęsto. Ukoronowaniem tego dnia na scenie offowej była bez wątpienia Úlfsmessa, czyli kooperacja muzyków związanych z kilkoma podziemnymi projektami. Chłód, mistycyzm i mrok podane w formie black metalowej mszy – to chyba najlepsze określenie, które przynajmniej w części oddaje klimat jaki wytworzyli panowie muzycy. Gdy emocje opadły, ruszyliśmy pod główną scenę, gdzie tego wieczoru odbywały się m.in. występy Norweskich wikingów z Enslaved oraz wielbionego jak Islandia długa i szeroka, Skálmöld. Zwłaszcza tym ostatnim, podobnie jak ich wspomnianym wyżej krajanom dzień wcześniej, publiczność niemal jadła z ręki. W pełni zasłużenie.
Trzeci i ostatni zarazem dzień festiwalu, powitał nas deszczem. Siedząc przez blisko dwie godziny w małym namiocie zastanawialiśmy się, co robić – pakować graty i przenosić dobytek do auta? Przeczekać? Zadna opcja nie wydawała się dość dobra. Gdy w końcu koło południa wyszliśmy na zewnątrz okazało się, że to co w środku wydawało się ulewą i sążnistym deszczem, było w zasadzie mżawką. Odprawiliśmy więc nasze poranne rytuały (basen/kawa) i ruszyliśmy w kierunku z którego dochodziły już pierwsze dźwięki.
Tym razem skupiliśmy się przede wszystkim na scenie głównej (z epizodycznym wyskokiem na koncert Kuml, który poprzedziła niespodziewana pogawędka z Nergalem i Orionem na molo), na której po kilku solidnych bądź bardzo dobrych występach, zainstalował się Behemoth. Nazwa, która magnetyzuje maniaków metalu pod każdą szerokością geograficzną, również wśród Islandczyków wywoływała dreszczyk emocji. Obiecywaliśmy sobie dużo, ale to co wylało się na nas ze sceny i z głośników, przeszło wszelkie wyobrażenie! Perfekcja, siła, rytuał, zniszczenie! Nergal z ekipą absolutnie zniszczył wszelkich oponentów (o ile znaleźli się tam tacy). Aż dziw bierze, że w Polsce wciąż rzuca się im kłody pod nogi (vide odwołane koncerty podczas ostatniej trasy koncertowej).
Z czystej ciekawości zostaliśmy jeszcze na HAM, by parę minut po pierwszej (w nocy!) ruszyć w podróż powrotną, podziwiając uroki północy Islandii, zahaczając o okolice Myvatn i Akureri, ale to już temat na inny artykuł.
K.O. fotografia Marta ´niebo foto´ Niebieszczanska