Unia Europejska ma ostatnio wystarczająco dużo własnych problemów, by interesować się małymi państwami gdzieś na obrzeżach kontynentu. Dlatego też niedawna decyzja nowego rządu Islandii, który postanowił zerwać negocjacje akcesyjne z UE, zapewne nie spędza snu z powiek ani José Manuelowi Barroso, ani Hermanowi Van Rompuyowi, ani tym bardziej Angeli Merkel.
A jednak unijni liderzy powinni przyjrzeć się nieco bliżej nastrojom na tej wyspie, zamieszkanej przez niewiele ponad 300 tysięcy ludzi. Albowiem może się okazać, że to właśnie Islandia zapoczątkuje bardzo nieprzyjemny dla Brukseli proces: odbrązowiania Unii jako bogatego i stabilnego regionu, zapewniającego swoim członkom dobrobyt i pokój, a przez to wyjątkowego atrakcyjnego i budzącego szacunek wśród państw z najbliższego sąsiedztwa.
Porażka euroentuzjastów
Rokowania Reykjaviku z Unią zostały zawieszone już na początku tego roku, ale po wyborach 27 kwietnia gabinet premiera Sigmundura Davida Gunnlaugssona zdecydował się na drastyczny krok i zerwał negocjacje. W przyszłości mogłoby się odbyć referendum w sprawie wznowienia rozmów z Unią, lecz jego data nie jest jeszcze znana.
Nowa koalicja zaczęła więc swoje rządy od mocnego akcentu. 38-letni Gunnlaugsson jest liderem centroprawicowej Partii Postępowej, która wygrała miesiąc temu wybory, uzyskując 26 proc. głosów i 19 miejsc w Althingu – islandzkim parlamencie. Jego partnerem jest przywódca Partii Niepodległości – Bjarni Benediktsson (mniejsze poparcie – 24 proc., ale ta sama liczba mandatów – 19). Sprawujący dotychczas władzę socjaldemokraci ponieśli bolesną porażkę (tylko 12 proc. głosów i 9 deputowanych). Dwa największe ugrupowania mają w 63-osobowym Althingu bezpieczną większość – 38 do 25 głosów.
Co ciekawe, wyborcy ukarali lewicę, która pozwoliłaby islandzkiej gospodarce stanąć na nogi po krachu bankowym i walutowym w 2008, a przywróciła do władzy polityków, którzy w dużej mierze za tamten kryzys odpowiadali. Ale socjaldemokraci, pod wodzą Johanny Sigurdadottir, nie ustrzegli się po drodze wielu błędów, ponadto Islandczycy mocno odczuli skutki pakietu ratunkowego, który został wprowadzony pod naciskiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Islandczycy musieli zacząć płacić wyższe podatki, realne płace jeszcze nie wróciły do poziomu z 2007 r., a gospodarstwa domowe duszą się pod ciężarem zadłużenia hipotecznego.
Jednak inne dane wskazują, że Islandia jest i tak w dużo lepszej kondycji niż kraje strefy euro. Od trzech kwartałów PKB wyspy niezmiennie się zwiększa, w tym roku wzrost wyniesie prawdopodobnie ok. 2,5 proc. Stopa bezrobocia wynosi ok. 6 proc. – to połowa średniego bezrobocia w UE. Inflacja, która w szczycie kryzysu sięgała 18 proc., teraz oscyluje wokół 3 proc. Od 2008 r. rządowi dwukrotnie udało się z sukcesem sprzedać obligacje, które swego czasu inwestorzy uznawali za wyjątkowe toksyczne.
Autorem felietonu jest Marek Magierowski. Cały tekst można przeczytać na stronie Nowa Politologia – www.nowapolitologia.pl