Mówi się, że ryba psuje się od głowy. Głową w przypadku jednostki organizacyjnej życia polonijnego na Islandii, czyli Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Reykjaviku, jest Gerard Pokruszyński. Ostatnie tygodnie nie są dla ambasadora najszczęśliwszym czasem. W okresie powyborczym w publicznej dyskusji pojawił się temat nagłego odwołania konsula Jakuba Pilcha. Z końcem lipca na łamach islandzkiego dwutygodnika STUNDIN ukazał się z kolei artykuł, pokazujący skazy w działaniach głowy polskiej misji dyplomatycznej w Reykjaviku. O swoich doświadczeniach w pracy w ambasadzie opowiedziała Margrét Adamsdóttir, była pracowniczka sekretariatu ambasady. Iceland News Polska miało również okazję porozmawiać z Margrét Adamsdóttir.
Margrét Adamsdóttir dołączyła do załogi ambasady w 2019 roku. Na Islandii mieszka od ponad 20 lat. Ma islandzkie obywatelstwo. Z wykształcenia lingwistka, znająca język islandzki, angielski, jak i polski perfekcyjnie. Po kilku miesiącach namawiania do przyjęcia stanowiska w sekretariacie, zdecydowała się na zmianę w życiu i przejście w ręce polskiego zwierzchnika. Margrét, korzystając ze swojego życiowego i zawodowego doświadczenia na Islandii, dzieliła się umiejętnościami, które pozwoliły niejednokrotnie na szybkie załatwienie spraw związanych z działalnością ambasady. Była potrzebna i doskonale spełniała się na stanowisku, będąc osobą zorientowaną w działaniu kraju, gdzie „Þetta Reddast” bywa komplikującą życie filozofią dnia codziennego, a egzotyczność języka nie ułatwia komunikacji osobom nieposługującym się islandzkim.
„To był dobry czas i cieszyła mnie moja praca. Mimo komplikacji finansowych na początku współpracy, wynikających z ingerencji Margherity Bacigalupo, żony ambasadora, w sprawy księgowe ambasady, gdybym mogła kontynuować pracę w normalnych warunkach, a nie pod presją, która zaistniała, bez mobbingu, byłabym szczęśliwa. Zdecydowałam się na pracę w ambasadzie, bo obiecano mi warunki finansowe, które miałam w dotychczasowej firmie. Dla mnie to ważna kwestia. Jestem samotną matką Polką… Mimo obywatelstwa i znajomości języka nie jest łatwo. Chyba wiele nie trzeba tłumaczyć. Miałam na utrzymaniu syna kończącego liceum, a córka wymaga stałej opieki” – powiedziała Margrét.
Już pierwsza wypłata pokazała, że „dogadane warunki” nie są takimi, jakimi być powinny. Nowej pracownicy zaproponowano inne rozwiązania, które wyrównałyby straty wynikające z podstawowej umowy o pracę oraz niefachowości księgowej, „która była tańsza” wg żony ambasadora. W ramach ekwiwalentu rocznego zarobku zaproponowano Margrét aplikowanie do polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, czyli oficjalnego pracodawcy, o nagrodę na koniec roku, co mimo wszelkich zapewnień, nie doszło do skutku. Ostatecznie z powodu zamkniętego budżetu ambasador Gerard Pokruszyński zaproponował wysłanie podania o zwiększenie poborów, co de facto nie miało miejsca i nie było celem w sprawie, ale mogło być pewnym rozwiązaniem tej trefnej sytuacji.
„Napisałam w podaniu, jak sprawa wygląda. Mimo klarownych propozycji, dokonano złych wyborów. Przez zły wybór osoby zajmującej się tak skomplikowaną sprawą, jaką jest księgowość ambasady i decyzję podjętą przez Margheritę Bacigalupo, wbrew propozycjom wynikającym z mojej znajomości rynku, doszło do niezgodności między proponowaną a realną pensją. Nakazano mi ponadto zmianę treści podania, w którym wyjaśniłam błąd ambasady w załatwianiu tej sprawy. Miałam usunąć cały akapit – ambasada nie popełniła błędu. Odpowiedź od MSZ była negatywna. Nie otrzymałam żadnego wyrównania” – powiedziała Margrét.
Ambasador Gerard Pokruszyński stwierdził nawet, że błędne działania księgowe i tak nie zmieniają jej pozycji, czyli najlepiej zarabiającej osoby na tego typu stanowisku wśród polskich pracowników jednostek dyplomatycznych. Do świadomości ambasadora jako pracodawcy nie mogła dotrzeć informacja, że utrzymanie poprzedniego miejsca pracy, w branży turystycznej, zapewniłoby Margrét pensję, na którą sobie zapracowała, a która była jej obiecana przed przyjęciem stanowiska w Ambasadzie RP w Reykjaviku. Powrót do poprzedniej pracy nie był możliwy z powodu rozpoczynającej się pandemii COVID-19.
„Od kiedy tylko zaczęłam pracę, najbardziej kuriozalne było zachowanie żony ambasadora (Margherita Bacigalupo zajmuje stanowisko starszego referenta ds. polityczno-ekonomicznych – przyp. red.), która wtrącała się w każdy aspekt pracy. Po kolejnych pomyłkach księgowej wybranej przez Panią Margheritę, ambasador powiedział zdecydowanie dość. Nie chciał już, żeby jego żona zajmowała się tymi sprawami. Generalnie załoga ambasady to naprawdę przyzwoici ludzie, niestety z czasem ambasador pokazał swoje prawdziwe oblicze. Z kolei z jego żoną od początku współpraca układała się okropnie. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że jest osobą niemiłą, władczą i krzykliwą. Pogłębiający się mobbing był jednym z przyczyn mojej decyzji o odejściu z pracy”.
Okres wypowiedzenia Margrét mija z końcem sierpnia 2020 roku. Wraz z wypowiedzeniem umowy o pracę Margrét przedłożyła skargę do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, którego jest bezpośrednią pracownicą. W skardze opisała kilka kwestii, które doprowadziły do decyzji o zwolnieniu się z ambasady. Warto nadmienić, że decyzja została podjęta w okresie trudnym na szukanie nowej pracy, kiedy również islandzki rynek objęły kłopoty wynikające z pandemii koronawirusa.
Jako główne źródło napięć w pracy w ambasadzie Margrét wskazuje osobę Margherity Bacigalupo. Wytykanie błędów, które nie istniały, notoryczne kontrole i wymuszanie zachowań podniesionym głosem, krzyki i nieufność, stawały się częścią codziennej pracy w sekretariacie. Dla Margrét atmosfera ta była trudna do zniesienia. W swoim dotychczasowym życiu zawodowym nie spotkała się z tak nieetycznym środowiskiem pracy. Jedynym sposobem na uniknięcie konfliktów było ignorowanie pewnych zachowań i wykonywanie swoich obowiązków, puszczając krzyki mimo uszu. Ale czasami było to niemożliwe. Szczególnie, kiedy argumentem broniącym wybuchowe i impertynenckie zachowania Pani Ambasadorowej było stwierdzenie, że jest druga co do ważności po Ambasadorze.
Kolejnym źródłem problemów okazał się być sam ambasador i jego homofobia.
„Praktycznie co roku bawiłam się podczas parady Reykjavik Pride. Udostępniłam zdjęcie z tego dnia na swoim profilu na Instagramie. Ja i mój pies w różowych okularach. W poniedziałek zostałam wezwana do gabinetu ambasadora. Przywitał mnie słowami: „Musiałem się za ciebie wstydzić na przyjęciu kościelnym, przez to, co wstawiłaś w mediach społecznościowych. Obiecałaś mi, zanim cię zatrudniłem, że będziesz neutralna politycznie, a tymczasem nie jesteś”. Byłam totalnie zdezorientowana. Kiedy zapytałam, czy chodzi o zdjęcia z parady, dostałam odpowiedź, że będąc sekretarką w polskiej ambasadzie, reprezentuję swoje miejsce pracy i ambasadora, a moje postępowanie stawia go w złym świetle. Zdecydowanie odradzono mi afiszowanie się z prywatnymi opiniami politycznymi, bo według ambasadora kwestia LGBT+ jest polityczna. Moje podejście do tematu stawia mnie, jeśli już, w dobrym świetle, ale właśnie od tego momentu współpraca z Panem Pokruszyńskim zaczęła się zmieniać”.
Homofobiczne zachowania ambasadora dały się we znaki kilka tygodni później, kiedy doszło do spotkania z nowym ambasadorem Niemiec na Islandii, Dietrichem Beckerem. W rozmowie po przyjęciu u niemieckiego ambasadora Gerard Pokruszyński, dyplomata z wieloletnim doświadczeniem, użył w stosunku do gospodarza imprezy określenia „pedał”.
Od ambasadora dostało się też Ingibjörg Sólrún Gísladóttir, dyrektorce Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka z siedzibą w Warszawie, wieloletniej działaczce politycznej, aktywnej feministce, żonie Hjörleifura Sveinbjörnssona i matce dwóch synów. Gerard Pokruszyński pozwalał sobie na określenie jej obraźliwym tonem „ta lesbijka”. Ingibjörg Sólrún Gísladóttir zdecydowanie wypowiadała na temat zmiany sytuacji polskich sądów, kiedy rząd polski w zeszłym roku pracował nad transformacją sądownictwa.
Oziębłe, z mnożących się powodów, warunki pracy oraz zmieniająca się opinia na temat zwierzchnika coraz mocniej wpływały na Margrét. Kolejne mniej lub bardziej szokujące aspekty charakteru ambasadora tworzyły w oczach sekretarki jego niedyplomatyczny obraz. Z końcem roku postanowiła, że już czas zmienić pracę.
„Atmosfera w pracy była trudna. Każdego dnia musiałam ograniczać się wyłącznie do spraw zawodowych, żeby ukrócić kontakty personalne, z których zawsze wynikało coś negatywnego. To wpływało na wszystkich. Kulminacja nastąpiła, gdy prezydent Islandii, podczas odwiedzin w Polsce, skorzystał z polskich kolei. Konsul udostępnił artykuł na ten temat i zrobiła się afera”.
Ambasador Gerard Pokruszyński również był w tym czasie w Polsce. Udostępnienie przez konsula Jakuba Pilcha postu o swobodnym przejeździe Guðniego Jóhannessona koleją miało być według ambasadora kpiną z prezydenta Dudy. Po wizycie w Polsce, z bliżej niejasnych powodów, nastąpił zwrot w stosunkach między ambasadorem a pracownikami o 180 stopni. Drzwi od wcześniej otwartych gabinetów zostały zamknięte, nastąpił powrót do zwrotów „per pani”, „per pan”, zaprzestano wcześniejszego sposobu komunikowania się i planowania prac.
„Naprawdę nie wiem, co się wydarzyło w Polsce. Na pewno miało to ogromny wpływ na naszą pracę. Przestaliśmy być osobami, staliśmy się stanowiskami”.
Kolejne tygodnie przyniosły zmiany, które przelały czarę goryczy. Szalejąca na całym globie pandemia dotarła na Islandię. Zmiany w obostrzeniach i zasadach działań wielu instytucji były, a właściwie są nadal, bardzo płynne. Córka Margrét jest w grupie zagrożenia życia w przypadku zarażenia się koronawirusem. Trudno stwierdzić, że to był, bo nadal jest, stresujący czas dla jej rodziny. Nawołujący do wzajemnego wsparcia głos najwyraźniej nie dotarł w swoim czasie do polskiej ambasady. Margrét zderzyła się z sytuacją, w której musiała wybierać między „służbą zawodową” a bezpieczeństwem i zdrowiem swojej córki.
„Musiałam wziąć dzień wolnego, żeby zająć się córką. Ambasador powiedział, że powinnam wpisać to jako urlop, i że to normalne, że Ambasada potrzebuje sekretarki w tak trudnym czasie”.
Pewnego dnia doszło do sytuacji, kiedy Margrét musiała zająć się ważną sprawą dotyczącą opieki nad córką. wymagało to wcześniejszego wyjścia z pracy. Mimo napiętej sytuacji, poinformowała o tym wszystkich obecnych w placówce pracowników, czy to mailowo czy osobiście. Po powrocie do pracy przeczytała wiadomość e-mail, która omyłkowo została skierowana również na jej adres elektroniczny. Była pełna negatywnych opinii na temat jej podejścia do pracy i priorytetów. Tego już było za wiele. Margrét złożyła wypowiedzenie. Wystosowała również pismo do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym w kilku punktach wyraziła skargę na temat jakości współpracy z Gerardem Pokruszyńskim oraz jego żoną, Margheritą Bacigalupo.
Margrét Adamsdóttir jest jeszcze przez jakiś czas na wypowiedzeniu. Na razie nie otrzymała odpowiedzi od ministerstwa w sprawie swojej skargi. Cieszy się islandzkim latem i czasem, który, przestrzegając ograniczeń dotyczących COVID-19, może poświęcić sobie i rodzinie. Inne ograniczenia jej już nie obowiązują. Wyrażania siebie. Opiniowania. Życia bez mobbingu.
Ktoś może pomyśleć, że inni mają gorzej. Ktoś może zakwestionować historię Margrét. Ktoś może powiedzieć, że artykuły o takiej treści „robią czarny PR Polsce”. Nikt nie jest doskonały. Niewielu z nas może cieszyć się idealnym pracodawcą i współpracownikami. Kłopot w tym, że mamy tu do czynienia z DYPLOMACJĄ, a na czele Ambasady Polskiej w Reykjaviku stoi DYPLOMATA.
Według „Słownika języka polskiego PWN” dyplomacja to „działalność przedstawicieli danego państwa reprezentujących jego interesy za granicą; też: instytucje, urzędy oraz ich pracownicy zajmujący się taką działalnością” oraz „umiejętność zachowania się w trudnej sytuacji tak, aby nikogo nie urazić i osiągnąć zamierzony cel”. Co do pierwszego należałoby się zastanowić, jakich reprezentantów ma Polska na Islandii i jakimi wartościami dzielą się oni ze światem? W historii pracy Margrét Adamsdóttir dla Ambasady Polskiej RP w Reykjaviku zabrakło na pewno tego drugiego.
Justyna Grosel