Trudno opowiedzieć komuś, kto żyje w klimacie umiarkowanym o szalonych islandzkich wichurach. Kilkudniowe sztormy i zamiecie, trzęsące się okna oraz podmuchy dochodzące nierzadko do 50 m/s. W takich warunkach każdy rozsądny człowiek chce jak najszybciej zapomnieć gdzie jest, wziąć pigułkę na sen i obudzić się, gdy będzie już po wszystkim. Gdy się tu mieszka, trudno podzielić z kimś romantyczne wizje przeżywane po seansie „Wichrowych wzgórz”, bo na samo słowo „wiatr”, reaguje się lekką alergią. Redakcja Icestory.pl zaprasza do wysłuchania/przeczytania najnowszego felietonu pt. „Gdzie jest mój śmietnik”, w którym porusza temat powiewów słynnego islandzkiego zefirka i znikających koszy.
Dwadzieścia po trzeciej, gdzieś pomiędzy dniem a nocą. Leżę w wannie. Od ponad godziny dolewam gorącej wody, mając nadzieję, że jestem bezpieczny. Godzina wilka, gdy ludzki organizm jest podatny na najgorsze załamania i choroby. Spowolnione reakcje chemiczne oczyszczają mózg z toksyn, spada temperatura ciała i jesteśmy jak otwarte dla kidnapera okno w dziecinnym pokoju. Podobno najwięcej zgonów następuje przed świtem, między trzecią, a czwartą. Najłatwiej też podejść wtedy wędrowca, który zmęczony usnął przy ognisku. W łazience nie ma jednak ani ogniska ani okien. Jest ciepło i szczelnie. Jedyny dźwięk pochodzący z zewnątrz, to wiatr przypominający potępieńczy chór albo ryk potężnej piły, zarzynającej barany z pobliskiego pastwiska.
Wersja do posłuchania dostępna poniżej, a do ściągnięcia TUTAJ
Wersja do przesłuchania znajduje się poniżej:
Dowiedziałem się kiedyś, że długie leżenie w wannie to psychiczny pociotek fazy prenatalnej, gdy w mamusinym łonie było nam bezpiecznie, cicho i syto. Mi dziś też chodzi o bezpieczeństwo – cztery ściany, solidne drzwi i czas. Bo skóra zaczyna się marszczyć, płuca są pełne pary, przeczytałem wszystkie etykiety na płynach, a telefon od pół godziny leży martwy przy koszu na brudy. Ale nie czuję się tu do końca dobrze, jakby zagrożenie czaiło się zaraz za drzwiami. Więc jeszcze chwilę, jeszcze moment…
Może minie.
Zasypiam.
Zaczęło się w środę. Powrót z pracy przy dźwiękach obijających się linek od masztów, klekoczących jak worek kości. Idziemy z siatkami pełnymi zakupów, które wypełnione po brzegi i tak podskakują jak absurdalne huśtawki. W pewnym momencie zatrzymujemy się, odwracamy i bierzemy oddech, bo wiatr zatyka krtanie i zgniata w niewidzialnej pięści. Potem mijana koleżanka z pracy wykrzykuje, że dwa lata temu było podobnie, a pod sklepem autobus padł na bok, jak raniony jeleń. Milczymy. Deszcz dopada nas w połowie drogi i ciągle siekąc, odprowadza do samych drzwi.
Pierwszy raz w życiu czuję drżenie budynku. Chciałoby się rzec: „aż cały tapczan chodzi”, ale nie możemy tego powiedzieć, bo IKEA wysłała nam sam pokrowiec, zapominając o nadzieniu. Pęknięta framuga w korytarzu lekko stuka przy większych podmuchach, a kremowe plafony na suficie, których nie cierpię, chwieją się jak wkurwione UFO. Mamy wrażenie, że w czasie snu spadną nam na głowy lub wybiją zęby. W kilka minut rozpadało się na całego, ciężkie krople uderzają o szyby. Okna z zewnątrz straciły całą farbę i już wiem, że w lipcu czekają mnie Dni Zbyszka Picassa. Po kilku minutach do deszczu dołącza śnieg i lewa strona budynku mutuje w ścianę szronu. Dosłownie rośnie na naszych oczach, jak czar. Sprawdzamy prognozę – podmuchy powyżej 40 m/s. Nagle słyszymy hałas, ale nie wstajemy, bo znów pewnie zerwało płytki z balkonu i poniosło gdzieś na trawnik sąsiada albo wyrwało choinki za domem. Ale jest też drugi dźwięk, coś jak szuranie łopatą o beton. Ruszamy z łóżka i z kuchennego okna oglądamy jak nasz śmietnik tańczy na jezdni. A potem odlatuje w stronę kościoła razem z pomarańczowym kolegą, tym od resztek organicznych. Giną za szarą ścianą wody.
Każde uderzenie serca niesie nadzieję, że już teraz będzie spokojniej, że wiatr nie urośnie w siłę, że będę mógł spokojnie pisać, obejrzeć coś, zniknąć dla świata i tego spektaklu za oknem. Ale nie, nie da się, bo kolejne podmuchy sprawdzają tym razem elastyczność szyb. Widzę jak się gną, zniekształcają światło, ledwo wytrzymują, aż w końcu pękają w głowie i zabierają wzrok, wpuszczając do środka największego wroga. Wizje, które będą nas prześladować w koszmarach. Idziemy do pralni i oglądamy kolejne przedstawienie serwowane przez orkan. W rolach głównych: Seat Ibiza, brawurowo wcielający się w rolę auta przeznaczonego do celów seksualnych. Zagrał fenomenalnie, podskakując, trzęsąc się w przód i w tył i nawet przesuwając lekko po jezdni. Krytycy zgodnie stwierdzili, że scena stosunku była niezwykle naturalna i na duże brawa zasłużyły także rozbujane do szaleństwa resory. Należy także zwrócić uwagę na fakt, że Seat zagrał bez aktorów we wnętrzu.
Wracamy i próbujemy spać. Berenika znika szybko, a mi zasypiania udaje się jak Leonardo zdobywanie Oscara – wiem, że kiedyś przyjdzie. Długo wpatrywałem się w mrok nim zdecydowałem, by pójść do wanny. Po kąpieli, około 4:30, gdy podszedłem do okna, Seat był już na środku drogi i nadal trząsł się od astralnego seksu.
W tamtym momencie spadło na mnie przeświadczenie, że cały romantyzm jaki we mnie był zwyczajnie wyparował. Mieszkam w wyśnionym kraju, ale nie jestem w stanie spokojnie znieść pięciu dni sztormu i uderzeń wichru o budynek. Śnieżyca to przy tym przyjemność, nie hałasuje, nie wydaje tego dźwięku. Mam wrażenie, że zabija, świdruje łeb i zniekształca odbiór wszystkiego, niszcząc na swojej drodze każdy centymetr wewnętrznej ciszy. Czuję jakbym sam był przemoczony na wskroś, tylko wyjąć duszę i wykręcić. Suszyć długo, bo inaczej zgnije.
Ciągle się zastanawiam, czy przez przypadek babcia nie dolewała mi do kompotu jakiegoś płynu do zmiękczania, bo całe liceum byłem romantykiem. Sam też nie mam pewności co brałem, bo wychodzenie na dach w czasie burzy, łażenie po parku przy oberwaniu chmury oraz godziny na cmentarzu ze słuchawkami na uszach, sugerują że prawdopodobnie dopalacze były już dostępne. Miałem wrażenie, że wewnętrzny romantyzm skumulował wszystkie śmieci z rzeczywistości – przekształcały się w smutek, chęć izolacji, samotność i w końcu pretensjonalne wizje jak u pradziadka Byrona. A teraz zachciało się, kurwa, Islandii. Widoki jak w powieści przygodowej, gdy dwa razy w miesiącu wyjdzie słońce, szum wiatru jak w Królu Olch, zorza polarna przy arktycznym zimnie, a we dwójkę w zamieci wyglądamy nie jak bohaterowie filmów o mroźnej północy, ale jak biedna wdowa w Dziadach na progu złego pana. Wszystko to oczywiście może być piękne, cudowne i romantyczne, ale gdy podczas wycieczki we dwoje widzisz owłosionego Bułgara bez koszulki, który ze śnieżnobiałą rolką papieru toaletowego wyskakuje zza skał, a ty ciągle przeżywasz estetyczny orgazm po wizycie nad Dettifoss…sami rozumiecie.
Dziś rano szukając wzrokiem kosza, chciałem powiedzieć, że romantyzm umarł, że zdechł gdzieś w pokładach niepamięci i jest tylko wspomnieniem o dawnych, kruchych czasach. Ale to nieprawda. Po prostu, tak jak nasz śmietnik – zupełnie nie wiem, gdzie jest.
Piotr Mikołajczak / Icestory.pl