„Wyspa” Sigríður Hagalín Björnsdóttir sprawiła, że trudno mi było zasnąć. To książka, która konfrontuje z największymi lękami i zmusza, aby myśleć o tym, czy aby świat w niej opisany nie zbliża się do nas wielkimi krokami. Sprawia, że czujemy koszmar tuż za rogiem. Co najważniejsze, nie daje łatwej odpowiedzi na to, jak możemy sobie z nim poradzić.
Pewnego dnia Islandia, najlepiej zorganizowane państwo świata, zostaje odcięta od informacji i komunikacji, a także od zasobów. Pozostaje samotną wyspą wśród pytań bez odpowiedzi. Co stało się z resztą ludzkości? Dlaczego nikt nie odpowiada na maile i rozpaczliwe telefony? Dlaczego statki i samoloty wysłane po pomoc nie wróciły? A to dopiero początek problemów. Za chwilę uporządkowany świat bohaterów stanie na głowie.
Głównymi postaciami, które prowadzą nas przez czas rozpadu społeczeństwa, są: Hjalti – dziennikarz, który wobec brata, lekarza, Leifura i jego żony Gudrun, przedstawicieli klasy średniej, ludzi sukcesu, ma kompleksy i poczucie niższości, Maria, jego była partnerka, która choć przybyła z Europy i jest imigrantką, czuje się pełnoprawną Islandką, Margaret, jej zbuntowana nastoletnia córka oraz tajemniczy narrator, którego odnajdujemy w rozdziałach zatytułowanych „Głód” i który – krok za krokiem – prowadzi nas do końca tej opowieści i – w pewnym sensie – do końca świata.
Podążając za wyborami moralnymi Hjaltiego, patrzymy bezsilnie na rozkład wartości i dążenie do bezwzględnej władzy, sprawowanej pod pozorem zapewnienia porządku i bezpieczeństwa obywateli. Jak pod szkłem powiększającym, obserwujemy narodziny nacjonalizmu, terroru i bezprawia – ukrywającego się za pięknymi hasłami i pod pozorami nowych, lepszych praw, które mają przecież ocalić „prawdziwych Islandczyków”. Widzimy, jak kolejne, niepotrzebne zdaniem rządzących grupy społeczne są wykluczane.
Taką zbiorową metaforą są turyści. Niegdyś pożądani, jako dostarczyciele dewiz i sprawiający, że wyspa kwitła, dziś utknęli wraz z innymi w świecie, który się rozpada. Teraz stanowią „obcych”, „niepotrzebnych”, tych, których można pobić, opluć, zabić.
To przestroga, którą autorka zdaje się kierować do nas wszystkich. Każdy z nas może stać się „obcym”, każdy narażony jest na wykluczenie. Gdy nadejdzie kryzys, nie uchronią nas pieniądze ani status społeczny. Społeczeństwo na krawędzi, społeczeństwo bez relacji zmienia się w tłum, który pragnie tylko jednego – zaspokoić głód, za wszelką cenę.
Żywność się kończy, kończą się zatem wartości, takie jak dobrosąsiedzkie stosunki, więzi międzyludzkie, rodzinne, rówieśnicze, nie ma miłości, przyjaźni, lojalności – do głosu dochodzą najgorsze instynkty i przemoc. Nawet jeśli jednostki starają się zachować tak, jak trzeba – przyzwoicie – jest to kropla w morzu zła, które pochłania wszystko. Przemoc i zło są zresztą promowane przez nową władzę, która nie chce wyborów, niszczy opozycję i powołuje do życia ratownicze jednostki pomocnicze, które terroryzują ludzi bezkarnie, jednocześnie zagarniając zasoby dla siebie. W końcu władza przestaje panować nad demonami, które dla własnej wygody wypuściła z piekła. Te zaś zamieniają w piekło życie zwykłych ludzi.
To jest książka trudna i bolesna, ale – konieczna do przeczytania – bo stanowi mocny policzek wymierzony światu, policzek z przesłaniem – obudź się, zanim będzie za późno. Obudź się teraz.
Sigríður Hagalín Björnsdóttir nie daje nadziei. Daje za to mocno do myślenia. „Wyspa” to dystopia, ale świat w niej opisany jest nam przerażająco bliski.
A więc może jednak warto coś zrobić, zanim stanie się faktem?
Olga Szelc