„Mam bardzo żywe wspomnienia z tamtego okresu. Jakby to wydarzyło się wczoraj. Zdarzenie po zdarzeniu. To po prostu utkwiło mi w pamięci i zawsze tam było” – mówi Anna Lind Ragnarsdóttir, rodowita mieszkanka Súðavíku, która doświadczyła lawiny, jaka zeszła na tę miejscowość 30 lat temu.
Anna za kilka dni skończy 61 lat, a od ponad 30 lat jest nauczycielką i dyrektorką szkoły w Súðavíku. Miała trzydzieści lat, gdy lawina zeszła na jej osadę – 16 stycznia 1995 r. Była wówczas bezdzietna i mieszkała z mężem, Garðarem Sigurgeirssonem.
Anna jest jedną z osób, z którymi dziennikarze Morgunblaðið i mbl.is rozmawiali z okazji 30. rocznicy lawiny, która pochłonęła życie 14 osób, w tym ośmiorga dzieci. W okresie, w którym doszło do tragedii uczęszczała do kolegium nauczycielskiego i uczyła wiele z dzieci, które zginęły.
„Mieszkaliśmy przy drodze Nesvegur, a dom obok nas został zniszczony przez lawinę” – mówi Anna, opowiadając swoją historię z poranka 16 stycznia.
„Ktoś do mnie zadzwonił o wpół do szóstej rano. Pogoda była fatalna, więc byłam pewna, że to dyrektor dzwoni, aby powiedzieć, że nie będzie lekcji w szkole. Jednak tego dnia wydarzyło się coś innego – dzwonił mój sąsiad i powiedział, że stało się coś strasznego. Obudził nas huk, a w oknie kuchennym zobaczyłem obraz należący do pary, która mieszkała po drugiej stronie ulicy i w ten sposób się obudziłam”.
Jak twierdzi Anna, od razu pomyślała, że to musiała być lawina. „Wkrótce potem do naszego domu przyszedł ratownik i powiedział nam, że wydarzyło się coś niezwykłego. Natychmiast wybuchła panika, a mój mąż zamierzał wyjść sam w tę fatalną pogodę, ale w końcu wszyscy poszliśmy. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, od razu zauważyłam, że wszędzie leżą ubrania i różne przedmioty. Zwróciłam szczególną uwagę na to, że pomiędzy nimi leżały rzeczy należące do dzieci. Pluszowe zwierzęta i inne zabawki z przedszkola, więc od razu pomyślałam, że tam też coś się stało”.
Trzem osobom udało przedrzeć się przez zamieć i wejść do jednego z budynków mieszkalnych, ale Garðar i członek ekipy ratunkowej od razu udali się z powrotem na zewnątrz, aby kontynuować akcję ratunkową. W środku znajdowało się wiele osób. Wśród nich była para, która uciekła z domu stojącego tuż nad budynkiem mieszkalnym. Siedzieli w piżamach i boso. Mężczyzna był ranny, miał pokaleczone stopy i był zdezorientowany.
„Na początku nie pozwolił nikomu zbliżyć się do swoich stóp. Po jakimś czasie, mówiąc do niego łagodnym tonem, udało mi się go przekonać, aby pozwolił mi na nie spojrzeć. Uklękłam przed nim, gdy siedział na krześle. Trudno było nawiązać z nim kontakt, ale pogłaskał mnie po włosach i powiedział, że jestem dobra i nie odezwał się więcej. Staraliśmy się go opatrzyć najlepiej jak potrafiliśmy”.
Anna mówi, że reakcja mężczyzny była identyczna, jak u wielu innych osób tuż po zejściu lawiny. Dominował szok i emocjonalny chaos. W tym momencie nikt nie znał skali katastrofy, a niepewność nie dawała ludziom spokoju. Wiele osób zginęło.
Po krótkim pobycie w budynku, Anna postanowiła udać się do przetwórni rybnej, gdzie znajdował się już burmistrz i niektórzy członkowie komitetu okręgowego. Wewnątrz trwały prace nad wyznaczeniem miejsca dla rannych i innych rzeczy.
„Na początku nikt nie wspominał o ofiarach śmiertelnych. Mówiono tylko, że wszystkie osoby odnalezione lub ranne powinny udać się do określonego miejsca w przetwórni rybnej”.
Wkrótce przyniesiono mężczyznę ubranego w piżamę. Był w bardzo złym stanie i zdawaliśmy sobie sprawę, że pozostało mu niewiele życia. Podjęto próbę reanimacji.
„Mężczyźni musieli reanimować mężczyzn, którzy byli przynoszeni, ponieważ nam, kobietom, brakowało siły” – mówi Anna. Nikt nie miał specjalnego przeszkolenia medycznego, chociaż niektórzy udzielali już kiedyś pierwszej pomocy. Wszyscy starali się pomagać ludziom najlepiej, jak potrafili. Pomimo wysiłków obecnych, po przybyciu na miejsce lekarza, stwierdził on zgon mężczyzny. Pomoc przybyła łodzią z Ísafjörður.
„To była wielka ulga, gdy na miejscu zjawił się lekarz Þorsteinn Jóhannesson. Przejął częściowo kontrolę i powiedział ludziom, co mają robić. Byliśmy wdzięczny, że są z nami osoby, które wiedzą, co robią”.
Fabryka ryb wkrótce zapełniła się ratownikami.
„Krótko przed przybyciem pomocy opuściłam przetwórnię i zaproponowałam, że pomogę szukać ofiar kijami, które wbijało się w śnieg. Nie mogłam ustać na nogach, bo pogoda się pogorszyła. Wydawało mi się, że będę potrzebować drugiej osoby, która będzie utrzymywać mnie w pionie. Było aż tak źle. Poza tym nie widziałam nic poza śniegiem. Gdy wróciłam, akurat łódź z Ísafjörður przywiozła nam pomoc”.
Według Anny, w budynku przetwórni panowało zamieszanie. Jej rolą było przekazywanie wiadomości burmistrzowi Sigríðurowi Hrannarowi Elíasdóttirowi, który siedział w swoim biurze na piętrze.
„Musiałam chodzić w tym chaosie, w którym wciąż pojawiały się doniesienia, że dom tej czy innej osoby ucierpiał w wyniku lawiny. Ludzie chwytali mnie w desperacji i pytali: »Widziałaś moją mamę? Dlaczego nic nie mówisz?«. Wszyscy szukali zaginionych osób. Zarówno dorośli, jak i dzieci byli w kompletnej rozsypce. Oczywiście nikt nie miał złych intencji i wszyscy, mimo desperacji, próbowali zrozumieć sytuację”.
Wkrótce zaczęto znajdować martwych ludzi. Regularnie donoszono o nowych osobach odnalezionych martwych lub rannych. Zmarli byli przenoszeni do innego budynku przetwórni.
Anna mówi, że gdy patrzy wstecz ma wrażenie, że wszyscy starali się zrobić, co w ich mocy, i trudno powiedzieć, czy cokolwiek można było zrobić inaczej po zejściu lawiny i do czasu przybycia pomocy.
W tamtym czasie Anna kształciła się na nauczycielkę i uczyła w szkole w Súðavíku. Stała się jedną z dwóch osób, którym powierzono rolę identyfikacji ciał odnalezinych w śniegu. Wśród nich były dzieci, które znała i uczyła. Opisuje to doświadczenie jako surrealistyczne i przerażające.
„Pojęcie »leczenie traumy« praktycznie jeszcze nie istniało. Każdy radził sobie inaczej. Poproszono mnie o identyfikację ciał. Nie mam pojęcia, dlaczego Guðmundur Högnason i ja zostaliśmy do tego wyznaczeni, ale tak właśnie się stało” – wspomina.
Zdecydowana większość wioski została przeniesiona do Ísafjörður. Anna nie była jednak w pierwszej grupie ewakuowanych osób. Pozostali głównie mężczyźni, którzy mogli pracować przy akcjach ratunkowych i pięć bezdzietnych kobiet.
„Musiałyśmy tylko zadbać o kilka rzeczy, takich jak jedzenie. Zatrudniono do tego pięć kobiet. Mężczyźni byli oczywiście głodni po pracy na mrozie”.
Anna mówi, że nie spała prawie wcale. Nigdzie w przetwórni nie było spokoju. Dopiero 18 stycznia, wraz z innymi kobietami, mogła przenocować w budynku szkoły, który znajdował się niecały kilometr dalej. Tak się akurat złożyło, że były to jej 31 urodziny, więc tam je spędziła. Została w szkole przez tydzień, zanim wyruszyła do Ísafjörður.
Na miejscu pracowali psychologowie. Annie zaproponowano spotkanie z jednym z nich. Uznała, że dobrze będzie opowiedzieć komuś, co się stało, i wyrazić swoje uczucia.
„W tym czasie mój mąż i ja byliśmy umówieni na zabieg zapłodnienia in vitro. Termin wyznaczono na kwiecień, ale psychiatra, którego spotkałam w Ísafjörður, doradził mi, że nie powinnam tego robić. Powiedział, że to zbyt szybko po tym wielkim szoku. Na początku się zgodziłam i wyszłam od niego. Jednak, kiedy już prawie opuściłam budynek, zatrzymałam się i pomyślałam sobie: »Jakiś człowiek z Reykjaviku nie będzie mi mówił, czy powinnam mieć dziecko«. Zapukałam do jego drzwi i powiedziałam mu, że bez względu na to, co uważa, zamierzam poddać się zabiegowi. Był nieugięty, ale nie obchodziło mnie to”.
Anna ostatecznie poddała się zabiegowi zapłodnienia in vitro.
„Wiecie co? Zaszłam w ciążę, a termin porodu przypadał na 16 stycznia 1996 roku. Dokładnie rok po lawinie. Jestem bardzo religijna i często zwracam się do Boga, gdy czegoś potrzebuję. Natychmiast zdecydowałam się przypisać tej dacie coś pozytywnego. Tego dnia mój brat ma urodziny. Pomyślałam też sobie, że był niewypowiedziany żal i wiele przeciwności, ale 16 stycznia urodzę również dziecko. Między życiem a śmiercią jest tylko krótka chwila”.
Dziecko miało jednak inny pomysł na datę swojego przybycia na świat i urodziło się w listopadzie 1995 roku.
„Postanowiłam zapamiętać rok 1995 jako pełen zarówno radości, jak i smutku” – stwierdziła Anna. W sumie urodziła ona troje dzieci. „Pozostałe były poczęte w domu” – zażartowała.