Dwa dni temu odwiedziła nas pokaźnych rozmiarów kobieta, która chodziła po wsi z notatnikiem i kilkoma kartkami zadrukowanego papieru A4. Gdy otworzyliśmy, zaproponowała nam płaszczkę, rekina lub dorsza, byśmy się nie nudzili przy wigilijnym stole. Rozum podpowiadał, że wybierając pierwsze dwie opcje, nie nudzilibyśmy się nie tylko przy stole, więc zdecydowaliśmy się na bramkę numer trzy. Po miłej konwersacji, zamykając drzwi, uświadomiliśmy sobie, że nie tylko gwiazdka tuż tuż, ale też pierwsze wspólne Boże Narodzenie na Islandii powoli staje się faktem.
Kiedy w sklepie pojawiają się europalety wypełnione klementynkami, pod Ikeą nadal stoi sześciometrowa świąteczna koza (która przypłynęła ze Szwecji i co roku walczy z podpalaczami o to, by postać dłużej niż kilka dni), a twój sąsiad z fantazją poprawia światełka na zaparkowanej obok domu łodzi, to znak, że powoli Islandia zamienia się w bożonarodzeniowe miasteczko. Nieco inne niż może sugerować bajkowa wersja zdarzeń – w końcu gdzie na świecie z gór schodzą rubaszne trolle, w przeddzień wigilii je się rozkładającą rybę, a będąc dzieckiem nigdy nie masz pewności czy o poranku znajdziesz w bucie upominek w postaci ziemniaka. I nie, nie jest to efekt zróżnicowanej oferty bożonarodzeniowych piw serwowanej przez lokalne browary.
Wersja do posłuchania dostępna poniżej.
Podejrzewamy, że ciężko w tych czasach znaleźć kawałek miejsca w cywilizowanym świecie, które nie jest ogarnięte przedświąteczną manią prześladowczą. Zewsząd spływają na nas kolorowe lampki, mniej lub bardziej przerażające Mikołaje wybałuszają oczy kiedy przechodzisz koło wystawy, choinki uginają się od ozdób. Nawet jak zabraknie śniegu to poliestrowe lub piankowe płatki dają iluzję bieguna północnego. O szale zakupowym nie wspominając. Od kilku dni skrupulatnie wyciągamy ulotki i gazetki reklamowe, którym sprytnie przypisujemy nowe role, niczym nie związane z tym do czego służyć powinny. Trzeba sobie jakoś radzić, niedawno się wprowadziliśmy.
Według krążącej opinii, Islandczycy z wyjątkowym pietyzmem traktują moc bożonarodzeniowych zakupów, kompletnie przepadając pośród półek, powodzi książek i oznak zdrowego rozsądku. W konsekwencji dostają szalone prezenty, tony fajerwerków na Sylwestra i debet na kartach kredytowych do spłacenia przed wakacjami. Nie wiemy ile w tym prawdy, bo żadne z nas nie osiągnęło takiego poziomu, aby przy użyciu mocy sprawczej drenować zawartości kont bankowych. I całe szczęście – życie z takimi możliwościami byłoby mokrym snem ekonomisty.
Powracając jednak do konkretów potwierdzonych niczym świąteczny korowód Coca – Coli w Reykjaviku – przed świętami w wielu miejscach odbywają się spotkania bożonarodzeniowe, podczas których istnieje możliwość spróbowania zup – mięsnej i rybnej, pysznego chlebowego płatka zwanego laufabrauð (który smakuje trochę jak faworki), wędzonej jagnięciny i innych specjałów wyglądających bardzo cywilizowanie. Poza tym to świetna okazja, aby porozmawiać i zobaczyć ludzkie oblicze współpracowników, współmieszkańców, współemigrantów. Jak widać Islandczycy nie różnią się w tej kwestii od reszty świata, w której nadal w dobrym tonie jest pozwolenie, aby duch świąt ogarnął człowieka na dobre. I to najlepsza wiadomość, bo dzięki temu jest bliżej do domu tym, którzy z sentymentem, pod koniec grudnia wspominają jak bywało w Polsce. Możemy sobie wyobrazić, że emigracja w takich momentach bywa naprawdę trudna. Zwłaszcza, kiedy możliwość dołączenia do rodziny rozmyła się w trakcie ustalania grafiku w pracy lub priorytety wydatków nie zakładały dofinansowania linii lotniczej. Albo kiedy człowiek stwierdził, że święta są w tym roku odwołane, bo to dzień jak co dzień, w którym wróci do domu, nałoży na talerz resztę wczorajszego obiadu, a później położy głowę na jedynej w domu poduszce i przeczeka do jutra.
Wielu imigrantów na pewno bawi tradycja Jólasveinar czyli świątecznych chłopców, z pewnością też sporo osób kosztuje laufabrauð czy płaszczki 23 grudnia, ale ciekawe jak wielu z nas, żyjących tutaj, przejmuje tradycje islandzkie na dobre. Ile osób i czy w ogóle, przenosi je do Polski, a kto praktykuje wigilię w stu procentach „po naszemu”? Czy Polacy chodzą w przeddzień wigilii na Þorláksmessa? Czy zaopatrują się w świece adwentowe? Czy mówią dzieciom o kocie – ludojadzie, należacym do Grýli, świątecznej wiedźmy?
W Norwegii spotkaliśmy tylko trzech Polaków, którym dane było przeżyć spotkanie z lutefisk (ryba moczona w ługu sodowym), za to każdy Norweg twierdził, że kilka razy próbował, ale nie jest to danie, które zamówiłby dla przyjemności w restauracji. Poza tym zgodnie z rosnącą od lat modą, norweskie Boże Narodzenie celebrowane jest często w ciepłych krajach, na tropikalnych wyspach, nierzadko w Hiszpanii czy Włoszech, a także w tajskich kurortach. Mamy wrażenie, że zwyczaje na Islandii mają się trochę lepiej. Ludzie są bardziej związani z ziemią (tudzież skałą) i podobnie jak nad Wisłą, silna tradycja jest tu ważną insygnią przemijającego czasu.
O świątecznych zwyczajach na Islandii przeczytacie TUTAJ, niezbędnik bożonarodzeniowych zwrotów znajduje się TUTAJ.