Akcja tej książki dzieje się w regionie stołecznym, w Akranes, na półwyspie Reykjanes i nie tylko. Tłem historii jest Islandia odmitologizowana, ale również Polska… A to dopiero tom 1…
»Z tyłu autobusu rozległ się nagle głos imama nawołującego do modlitwy. Jezu, dopiero zasnąłem. Otworzyłem oczy, spojrzałem na szybę. Ciężkie krople uderzały w nią jak pociski. Deszcz. Dlaczego mnie to, kurwa, nie dziwi. Siedzący obok czarnoskóry mężczyzna z kolorowymi włosami odwrócił głowę, by sprawdzić, kto włączył nagranie, i krzyknął coś po arabsku. Po ostrej wymianie zdań imam z YouTube’a umilkł. Pojazd ponownie pogrążył się w ciszy. Niezbyt przytomny po rozbudzeniu nie zrozumiałem, co zaszło, ale w gruncie rzeczy mało mnie to obchodziło. Spojrzałem za okno. Księżycowy krajobraz rozmywał się jak kiepska abstrakcja. Kraina lawy, mchu i deszczu. Turyści mówią czasem po lądowaniu w Keflavíku, że Reykjanes wygląda jak inna planeta. Dawniej też tak myślałem. A dziś mam po prostu wrażenie, że tu, gdzie kiedyś mieszkałem, prawie zawsze padało.
Ostatni raz jechałem tą linią piętnaście lat temu. Pozornie nic się nie zmieniło, w autobusie zimno jak cholera, siedzenia pokryte tandetnym obiciem. W tamtym czasie jednak wśród pasażerów było dwóch, może trzech obcokrajowców, teraz zaś proporcje się odwróciły. Pięćdziesiątka piątka jadąca na Reykjanesbær wiozła Somalijczyków, Litwinów, Polaków i kilku Azjatów z siatkami pełnymi zakupów. Dwadzieścia lat temu to było nie do pomyślenia. Dwadzieścia lat temu wiele rzeczy na wyspie było nie do pomyślenia. Jedna z nich spowodowała, że zmierzałem teraz w kierunku przerobionej na osiedle mieszkalne dawnej amerykańskiej bazy wojskowej.
Choć nazwa Ásbrú oznaczała dosłownie „most bogów”, z mitycznym Asgardem miała niewiele wspólnego. W powszechnym przekonaniu trafiali tam przede wszystkim ci, których nie było stać na mieszkanie w Reykjavíku: emigranci, niepełne rodziny, młode małżeństwa lub nowi na wyspie, uchodźcy wysłani tu przez rząd. Byli tam też tacy, którym po prostu nie zależało na szczególnej lokalizacji – ważne, by w ogóle mieli gdzie mieszkać. Bloki o trzy i czterocyfrowych numerach przeznaczone były również dla pracowników lotniska w Keflavíku. Ásbrú dość szybko się rozwijało, ale nie miało perspektyw na przeobrażenie się w prestiżową miejscówkę. Poza tym pola lawy, wiatr i nijakie widoki.
Gdy ostatnio byłem w Ásbrú, spotkałem parę starych ćpunów – Júlíusa i Míę. W dawnych czasach napędzali wszystkie imprezy w stolicy. Znał ich każdy, kogo kręciły międzygalaktyczne tripy. Nie liczyło się dla nich nic prócz dobrej zabawy, towarzystwa i dragów. Zdziwiłem się, że jeszcze żyją. Długie włosy Júlíusa posiwiały i przerzedziły się, Mia przybrała na wadze i jej smutna twarz przypominała teraz księżyc w pełni. Wyglądali dużo lepiej niż za czasów, gdy wegetowali przy Hlemmurze. Zagadałem do nich, ale chyba mnie nie poznali. Nic dziwnego, byłem tylko jednym z setek gówniarzy, którzy biegali za pierwszymi dragami po Laugavegur. Szybko z tym skończyłem, choć jeszcze od czasu do czasu kupowałem towar u znajomego Polaka, żeby się wyluzować.
Kierowca autobusu, młody chłopak, może w moim wieku, krótko ostrzyżony i w niewyprasowanej koszuli, opowiadał przez telefon o incydencie sprzed kilku minut. Docierały do mnie tylko strzępy relacji: koniec Islandii, jaką znamy, kraj przejęty przez brudnych imigrantów, wartości upadają, trzeba coś z tym zrobić. Typowa narracja części tego społeczeństwa. Rasizm na wyspie ma się dobrze. Wielu Islandczyków traktuje imigrantów – szczególnie tych z Europy Wschodniej – z pogardą, w najlepszym razie jak tanią siłę roboczą, często łamiąc prawa pracownicze. Najchętniej w ogóle pozbawiliby ich benefitów. Przyjechali tu na chwilę, więc niech robią, co do nich należy i wracają do swojego biednego kraiku z portfelem napchanym islandzkimi koronami. Kierowca zarzekał się, że za kilka lat wyprowadzi się z tej przeklętej wyspy i osiądzie tam, gdzie życie jest może cięższe, ale bardziej interesujące.
Z tym ostatnim mógłbym się nawet zgodzić. Życie tu nie było zbyt ciekawe. Przypomniałem sobie czasy, gdy jeździłem po całej Islandii z paczką artystycznie pokręconych przyjaciół. Nazwaliśmy się Vinstra Auga. Chcieliśmy w ten sposób nawiązać do mitologii nordyckiej: historii Odyna, który swoje lewe oko oddał Mimirowi – strażnikowi magicznej studni mądrości. Mieliśmy wyczucie do łapania w kadrze najlepszych islandzkich krajobrazów i nieźle się przy tym bawiliśmy. Kręciliśmy klipy dla lokalnych i zagranicznych kapel, spoty wyborcze, krótkie historie ludzi mieszkających na islandzkim zadupiu, ale przede wszystkim reklamy dla firm turystycznych, przy okazji zarabiając niezłą kasę. O nią właśnie zaczęły się kłótnie, w konsekwencji ekipa się rozpadła i każdy odpłynął w swoją stronę. Ostatnio rzadko przyjmowałem podobne zlecenia.
Byłem przede wszystkim fotografem i droniarzem, choć złośliwi mówili, że na Islandii jest nim każdy, kto ma odpowiedni sprzęt, nawet byle jaki. Gówno prawda, ale po kilku latach na rynku musiałem przyznać – zaczęło się robić ciasno. Teraz każdy dzieciak z dronem i MacBookiem potrafił skleić film w pół dnia. Co z tego, że bez historii, bez feelingu. Przy zmniejszającej się liczbie zleceń postanowiłem zaryzykować i zainwestowałem całe oszczędności w – jak mi się, kurwa, wydawało – obiecujący startup. Zdesperowany, od kilku tygodni dorabiałem też, pisząc dla nowego tabloidu „ÉG”, założonego przez bankiera, który po odsiadce za kryzys z 2008 roku doił na nowo kasę z turystyki.
Jako początkującemu zlecano mi same bzdety. Grzebałem w plotkach, pisałem o remontach dróg i chodziłem na koncerty, by nabazgrać kilka słów o tym, jak nołnejm ze Stykkishólmur oczarował jakieś stare wydry listą przebojów z lat pięćdziesiątych. Tak, drodzy czytelnicy „ÉG”, dom starców huczał jak Carnegie Hall na Zappie w siedemdziesiątym pierwszym. Błagałem o coś ciekawszego, ale byłem nowy i choć odbyłem staż w „Morgunblaðið” oraz pracowałem chwilę dla Visira, dostawałem „kotki na drzewie”. Tak o mniej ważnych tematach mówił Hvalur – naczelny „ÉG” i największy psychopata, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Profesjonalny cynik. Wymagający od podwładnych maksymalnego poświęcenia. Wyznawca kultury zapierdolu. W dobry dzień był do rany przyłóż, gdy jednak coś go wkurwiło, wpadał w szał, rzucał czym popadnie, wrzeszczał na pracowników, wywalał z roboty tych, którzy mu podpadli. Gdy już się rozkręcił, nie dało się go zatrzymać. Połowa firmy pociła się przy nim ze stresu, ja miałem na niego jednak sposób. Od początku tej roboty stosowałem strategię szczerego karalucha. Mówiłem, co czuję, ale tylko gdy Hvalur pytał. Nie wychylałem się jak pozostali, a dzięki temu, że unikałem sporów, otrzymywałem to, czego reszta nie miała – względny spokój. W pewnym momencie nawet gościa polubiłem.
Dziś wreszcie dostałem coś ciekawego. Hvalur dopadł mnie w boksie redakcyjnym przed jedenastą. Miałem pojechać pod Keflavík. Jakiś pomyleniec zamknął dziecko sąsiadów w swoim mieszkaniu w dawnych blokach wojskowych w Ásbrú. Twierdził, że siedmiolatek jest demonem, i groził, że napoi go kwasem z akumulatora. Wcześniej na jednym z forów internetowych wypisywał o kolekcji kwasów, jakie uzbierał po szrotach, groził, że wpuści je do wodociągów, a na koniec podłoży bomby pod kilka instytucji publicznych w Reykjavíku. Chciał załatwić wszystkich Islandczyków, by wyspa ponownie znalazła się pod wyłącznym władaniem natury. Coś się zaczyna dziać, pomyślałem. Jak na Islandię to rzeczywiście anomalia. Nareszcie nie będę strzępić klawiatury na brednie, których nikt nie czyta.
Na parkingu niedaleko siedziby redakcji na Skólavörðustígur czekała mnie niemiła niespodzianka. Okazało się, że ktoś przebił opony w moim dwunastoletnim pajero. Nie pocieszyło mnie, że trzy samochody zaparkowane obok również miały pochlastane gumy. Szlag, cholerne dzieciaki! Zaczynają odwalać takie rzeczy już od samego rana? No nic, pewnie nudzą się na wakacjach. Nie miałem zapasówek, bo kto normalny wozi ze sobą dwa koła ekstra? Wyjąłem telefon i rzuciłem okiem na apkę Straetó z rozkładem jazdy autobusów. Szybko skalkulowałem, że najlepiej złapać pięćdziesiątkę piątkę obok ratusza. Będę na miejscu po dwunastej. Musiałem biec. Spocony i zdyszany ledwo zdążyłem na przystanek. Trzeba było, gościu, wcześniej rzucić palenie. Sprawność po dawnych treningach gdzieś tam się jeszcze tliła, ale nie byłem pewien, czy mam czas i siłę, by wrócić do porannego biegania.
Wybrałem stare miejsce w środku pojazdu. Z tyłu i z przodu ludzie gadali, strefa ciszy znajdowała się pomiędzy nimi. Przed laty, gdy ojciec nie miał auta, autobus był jedynym miejscem, gdzie w jako takim spokoju można było poczytać. Odruchowo wyjąłem z plecaka książkę, lecz nie mogłem się skupić na lekturze i na moment przysnąłem. Nie zdarzyło mi się to nigdy wcześniej. Zwłaszcza przed południem. W ostatnim czasie lubiłem pobyć z własnymi myślami sam na sam, bez rozpraszaczy. Przez kilka lat zasypiałem z głośną muzyką w słuchawkach. Wpatrywałem się w sufit, męczyłem wzrok i w końcu odpływałem tuż przed tym, jak kaseta w walkmanie wydawała dwa charakterystyczne dźwięki: szum, kliknięcie, a potem w uszach dzwoniła cisza. Gdy nadal nie udawało mi się zasnąć, ratowała mnie strona B. Słuchałem do skutku, aż zmęczenie odcinało zasilanie. Kiedy ojciec dowiedział się od mojego przyrodniego brata Grímura, że nocami nieruchomo wpatruję się w sufit, wysłał mnie na terapię. Ponad trzy lata przyjmowałem leki, których nazw nie potrafiłem przeczytać. Ale kochałem te srebrne blistry, bo momentalnie odłączały od świata, koszmarów, dawały poczucie bezpieczeństwa. Kiedy Bryndis z ojcem uznali, że dość faszerowania mnie chemią, problem powrócił. Lecz wtedy już nauczyłem się udawać, że śpię. Gdy wyszedłem z domu, nastała era audiobooków i podcastów. Uwielbiałem gubić się w myślach i historiach innych ludzi, bo w przeciwieństwie do muzyki przy nich mogłem zasypiać już z zamkniętymi oczami.«
Co było dalej? A to już trzeba zajrzeć do książki…
Książkę na Islandii kupicie w sklepach Mini Market. Każdy egzemplarz zawiera autografy autorów.