Szukam swojego plemienia

Dodane przez: INP Czas czytania: 29 min.
spotkanie z Iloną Wiśniewską / fot. Olga Szelc

Relacja ze spotkania z pisarką, Iloną Wiśniewską, we wrocławskiej księgarni Tajne Komplety. Prowadzenie: Łukasz Saturczak, polski pisarz i dziennikarz, krytyk literacki.

Łukasz Saturczak: Już po raz trzeci mam przyjemność prowadzić spotkanie z Iloną Wiśniewską. Będziemy rozmawiać o jej trzeciej książce, pod tytułem „Lud”, aczkolwiek na pewno powiemy także o dwóch poprzednich, czyli „Białe” i „Hen”. Zapraszam Państwa do dyskusji, proszę się włączać, podnosić rękę, przerywać mi i pytać o zdjęcia.

- REKLAMA -
Ad image

Ilona Wiśniewska: Chciałabym podziękować osobie, dzięki której to spotkanie doszło do skutku. Po raz pierwszy takie wydarzenie zorganizowała moja czytelniczka. Agata, bez ciebie by się to nie udało (oklaski). Agata była bardzo zdeterminowana. Dodam jeszcze, że mieszkałam we Wrocławiu przez dziesięć lat, widzę wiele znajomych twarzy i cieszę się, że mogę właśnie tutaj opowiedzieć o swojej kolejnej książce. Dziękuję, że przybyliście tak licznie.

Ł.S.: Reportażystów dzieli się zwykle na dwie grupy. Takich, którzy jadą gdzieś i piszą o tym miejscu oraz takich, którzy zaczynają gdzieś mieszkać, a następnie o tym miejscu pisać. Tak było w przypadku Andrzeja Stasiuka, który wyjechał w Beskidy i napisał „Opowieści galicyjskie” oraz Mariusza Wilka, który pojechał do Rosji, a następnie napisał „Wilczy notes”. I tak też było z tobą. Najpierw rzuciłaś zwyczajne życie we Wrocławiu i pojechałaś na daleką Północ. Co sprawiło, że postanowiłaś zostać reportażystką i że coś, co było twoją ucieczką, enklawą, stało się tematem książki, że zapragnęłaś się tym podzielić?

I.W: Nie wiem, czy jestem reportażystką. Po prostu piszę książki o ludziach z Północy, czyli o ludziach, których tak bardzo lubię i szanuję. I chciałam ich przedstawić polskim czytelnikom. Jak się jest na tej dalekiej Północy i jest tam przez cztery miesiące cieno, spotyka się niewielu ludzi, to może tworzy się przestrzeń do tego, aby zacząć pisać, jak się chciało to przedtem robić. Zawsze chciałam pisać, tylko nie miałam wcześniej o czym.

I jako studentka polonistyki marzyłaś o tym, żeby zacząć pisać książki?

– A kto nie marzył, będąc studentem polonistyki, o pisaniu (uśmiech). Chyba każdy trochę marzył, żeby pójść w poezję albo w prozę. Na spotkaniach zdarzają się pytania, czemu nie piszę prozy, np. kryminałów, których akcja dzieje się na Północy. Jednak moi bohaterowie, ci ludzie, którzy tam mieszkają, są niezwykle ciekawi i mają do opowiedzenia historie, których sama bym nigdy nie wymyśliła. Moje książki są po prostu opowieściami o ludziach zakorzenionych w północnej przyrodzie.

Najpierw jednak zaczęłaś publikować w „Polityce”, co było wyróżnieniem dla osoby, która tego wcześniej nie robiła.

– To prawda, ale na początku nie wiedziałam po prostu, jak to robić. Gdy wysłałam swój pierwszy tekst, redaktor prowadzący odpowiedział mi, że to jest fatalnie napisane, ale ma urok i że możemy nad tym popracować. Popracowaliśmy, a potem okazało się, że to się da wydrukować i że jest ciekawe. Pisałam więc reportaże do „Polityki”, a potem pomyślałam, że mogłabym napisać książkę. Wysłałam więc maila do wydawnictwa Czarne z pytaniem, czy byliby taką książką zainteresowani i nie dostałam odpowiedzi. Rok później wysłałam takiego samego maila, znów nie dostałam odpowiedzi. Przyszła po trzech latach. Może ten mail wpadał im do spamu, a ja nie naciskałam. Wydawało mi się stosowne wysyłać maila z takim pytaniem jedynie raz do roku.

Nie znałem tej historii. To cię zmotywowało? Jaki był decydujący moment, w którym zaczęłaś pisać?

– W ogóle mnie to nie zmotywowało, nie wiedziałam, czy to, co proponuję, jest w ogóle ciekawe. A potem dostałam odpowiedź i już trzeba było zabrać się do pisania na poważnie. Nie wiedziałam wtedy, że pisania książek też muszę się nauczyć. Pierwszą wersję „Białego” wysłałam do Łukasza Najdera, wspaniałego redaktora. Dostałam odpowiedź, żeby wyrzucić sto stron i może coś z tego będzie. Bo jak się zaczyna pisać o swoim świecie, chce się o wszystkim opowiedzieć, wszystko wydaje się ważne, nie ma się do tego dystansu. Może, gdybym robiła notatki, to ta książka byłaby ciekawsza, mądrzejsza? Ale ich nie robiłam, nie prowadziłam dzienników. I wiele mi pewnie umknęło.

Bardzo szybko „poszłaś za ciosem”. Czy temat „Hen” już wtedy w tobie siedział?

– Mieszkając na Spitsbergenie, wyjeżdżałam często latem do północnej Norwegii, żeby się ogrzać. To było 10 stopni różnicy, sporo w takich warunkach. I tam poznawałam moich przyszłych bohaterów. Na początku to były spotkania ze starymi ludźmi, których nie do końca rozumiałam, bo nie znałam wtedy jeszcze dobrze norweskiego. Ale poczułam, że opowiadają mi historię Norwegii, której nigdy nie słyszałam. O tym, jak się ma północna Norwegia w stosunku do południowej, jak się mają w stosunku do Norwegów z Południa rdzenni jej mieszkańcy, czyli Saamowie. To było dla mnie ważne.
Bo „Białe” to jest wesoła opowieść o ludziach, którzy mieszkają na Spitsbergenie, ponieważ taką mają fantazję. A ta druga książka jest o ludziach, którzy mieszkają w trudnych warunkach, ale nie zawsze to jest ich wybór. Ale zawsze są z tego dumni.

Różnica była też taka, że po pierwszej książce wiele osób pisało do ciebie z pytaniami o Spitsbergen, jak się tam mieszka, co można zobaczyć…

– Do dzisiaj do mnie piszą…

A po tej drugiej książce?

– Piszą inne osoby. Po „Białym” dostawałam sporo maili z pytaniami, czy ktoś się może u mnie zatrzymać, czy mogłabym pomóc mu znaleźć pracę. Były osoby, które pisały, że książka zmieniła ich życie i chcą na Spitsbergen pojechać. To było bardzo miłe, tyle że wtedy już mnie tam nie było, nie spotykałam tych czytelników na żywo.

Załatwiłaś komuś pracę?

– Nie, ale pamiętam, że był taki chłopak, który rzeczywiście pojechał i przez dwa miesiące zajmował się psimi zaprzęgami. Jest też dziewczyna, którą „Białe” zainspirowało, aby zrobić dyplom fotograficzny na temat Spitsbergenu. Sporo osób, które spotykam latem każdego roku na Spitsbergenie, albo ma ze sobą, albo czytało „Białe”. I o tym się w ogóle nie myśli, gdy się pisze. Narzekam sporo na tę nadmierną turystykę, ale sama się do niej trochę przyczyniłam.

Dlatego nawiązałem do Stasiuka, po którego publikacjach Beskid zaczęli odwiedzać dziennikarze i turyści, niektórzy postanowili się tam nawet osiedlić. Nie twierdzę przy tym, że to właśnie twoja książka spowodowała wielką falę turystyki na Spitsbergen, ale sama zrobiłaś sprytnie, bo napisałaś ją i stamtąd uciekłaś…

– Ale ja nie kierowałam się żadnym sprytem. Jak człowiek pisze, to naprawdę nie wie, co się dalej stanie. Nie wie, jakie będą tego konsekwencje. Nie wie, czy będzie miał czytelników, czy nie. Mam to szczęście, że mam fajną grupę czytelników i słuchaczy na spotkaniach, ale to się nie dzieje ze wszystkimi książkami.

A skąd wzięła się osobność „Białego” wobec dwóch następnych książek? Bo ja mam takie wrażenie, że to jest trochę książka na rozpęd. Druga i trzecia mają już konkretny temat. W „Hen” opowiadasz o Saamach. Czy chciałaś napisać ją inaczej, czy temat sam cię znalazł?

– Chciałam napisać książkę, jakiej nie napisał główny bohater „Hen”. 90-latek, który w trakcie pisania tej książki umiera. To był człowiek, który pamiętał wszystko, czego doświadczył w trakcie swojego długiego życia. I był zawsze proszony przez rodzinę, aby to zapisał, ale nie wiedział, jak zacząć. To był właśnie mój cel. Napisać tę opowieść.
Wydawało mi się wtedy, że mam już pewne doświadczenie na Północy. Ale tak naprawdę, co ja wiedziałam? Na Spitsbergenie zamknęłam się w jakiejś bańce, chodziłam ubrana w puchowe kurtki, mało świata widziałam, byłam w egzotycznym kraju. Ale jednocześnie czułam, że nie ma tam wymiany myśli, nie ma w tym głębi. Na Spitsbergen ludzie przyjeżdżają na chwilę. A historia z „Hen” wydawała mi się istotna, chciałam też pokazać inny wymiar Norwegii, rozszerzyć jej obraz w świadomości czytelników.

Pytanie z sali – Wbrew panu krytykowi będę bronił „Białego”. Wydaje mi się, że zaczęłaś pisać tę książkę dla siebie. Chciałbym przeczytać egzemplarz przed wyrzuceniem 100 stron.

– Naprawdę? Myślę, że to jednak nie byłoby dobre. Kiedyś do nich zajrzałam i cieszę się, że istnieje Łukasz Najder, naprawdę.

Myślę, że ta książka jest osobista i to jest jej największa zaleta. Uważnie się w niej przyglądasz ludziom. A przecież Spitsbergen to przede wszystkim natura, więc warto też zauważyć, że nie ma w niej opisów przyrody…

– A to dlatego, że w szkole czytałam Elizę Orzeszkową. Nauczyłam się na błędach – nie swoich (śmiech).

Będę więc bronił tego osobistego spojrzenia.

– Po przeczytaniu książki czytelnicy pisali do mnie na Facebooku, że za nią dziękują, że jest dla nich prawdziwa. Bo ja nie jestem żadnym zdobywcą, polarnikiem, naukowcem, nie chcę niczego udowadniać, raczej się wszystkiego boję, jak sobie na przykład poradzić na oblodzonym terenie przed domem, zanim człowiek się nauczy, jak chodzić po lodzie. Można się było z bohaterem tej książki zidentyfikować. Jeśli taki żuczek z Wrocławia – lat 27 – wyjechał na Spitsbergen i przetrwał – to każdy przetrwa.

Łukasz Saturczak: Zachęcasz dalej! Przejdźmy już jednak do „Hen”. To książka znacznie poważniejsza, poruszająca temat prześladowań i trudów życia na Północy. I dotyczy także stosunku Norwegów z Południa do tych z Północy, co jest dla polskiego czytelnika nieco szokujące. W tym miejscu „Hen” łączy się z „Ludem”, gdzie opisujesz Inuitów, rdzennych mieszkańców Grenlandii, z kolei źle traktowanych przez Duńczyków. Wiedziałaś, że temat mniejszości będzie powracał?

– To się jakoś stało automatycznie. Zainteresowałam się Saamami i północnymi Norwegami. Może dlatego, że mój mąż pochodzi stamtąd i chciałam go jakoś tą książką obronić.
Studiowałam filologię polską we Wrocławiu, więc bliska mi była literatura emigracyjna i czasy zaborów. Ale dla nas to jest przeszłość, a tu nagle okazuje się, że dla niektórych ludzi jest to teraźniejszość albo doświadczenie ich rodziców.
I tu wrócę do Spitsbergenu. Kiedy tam wyjechałam, byłam po studiach, robiłam doktorat, z pewnością nie czułam się kimś gorszym, obywatelem innej kategorii. A tam często byłam w grupie ludzi, którzy jeszcze nie mówią po norwesku, nie mają dobrej pracy. Byłam więc oceniana ze względu na pochodzenie. Często pytano mnie, czy jestem z Rosji. Nie mam nic przeciwko Rosji, ale to było takie właśnie pytanie oceniające. Byłam przez nie wkładana do odpowiedniej szufladki. I to mnie uwrażliwiło na to, żeby innych nie wkładać do takich szufladek.
Pisałam więc o Saamach i zrozumiałam, co się z nimi dzieje. Pomyślałam wtedy, no dobrze, ale co się dzieje na Grenlandii?

Ale gdzie Rzym, a gdzie Krym?

– Na mapie to zaraz obok. Podobnie. Wiesz, jest zimno, ciemno, mało ludzi. Widzisz, mam skośne oczy, nie wiem dlaczego. A więc tak po tej Północy wędruję, bo może znajdę jakieś swoje plemię? Czuję się tam dobrze. Jak wylądowałam na Spitsbergenie, to usiadłam na takich metalowych schodkach i poczułam, że to jest miejsce, do którego należę.

Zaczęłaś pracować w miejscowym muzeum, szybko weszłaś w miejscową społeczność…

– Niezupełnie to tak wyglądało. Najpierw pracowałam w gazecie i w wielkim, pustym biurze skanowałam negatywy. Nikt tam do mnie nie przychodził, a ja z kolei też rzadko wychodziłam w celach towarzyskich, bo nie znałam norweskiego i trochę się bałam. Siedziałam i skanowałam przez ileś miesięcy te negatywy. Słuchałam wtedy Trójki i programu Artura Orzecha. Była noc polarna, słuchałam i pisałam do niego maile, a on je czytał na antenie. To było fajne, bo miałam wrażenie, że świat wokół mnie jednak istnieje. To była pierwsza praca. A potem zaczęłam pracować w muzeum, gdzie było nas pięcioro. Tłum!

A co sprawiło, że porzuciłaś Spitsbergen? Dość, ile można?

– Mieszkałam tam przez 5 lat i tyle mi wystarczyło. Dobrze jest pomieszkać w takim miejscu na końcu świata, ale ma się też wrażenie, że ten świat jest gdzie indziej. Wracałam do Polski, do Europy i wszystko mi przeszkadzało, że za głośno, że dużo ludzi, normalność stawała się nie do zniesienia.

A są ludzie, którzy żyją tam od zawsze?

– Są norweskie rodziny, które mieszkają na Spitsbergenie od dwóch pokoleń. Reszta przyjeżdża, mieszka kilka lat i wyjeżdża. To nie jest tak, że się na Spitsbergen obraziłam, lubię tam wracać, ale to jest też inny Spitsbergen, nie ten, który znałam. Kiedyś utrzymywał się z górnictwa, dziś z turystyki.

Mówiłaś, że czułaś się jak w domu, a teraz?

– W niektórych miejscach nadal się tak czuję, na przykład w tym drewnianym domu poza miastem, o którym dużo pisałam. W miejscach, w które turyści już nie docierają. A teraz jest spore zainteresowanie Północą. Także Grenlandią.

A więc pora na „Lud”. Może specjalnie odwlekam rozmowę o ostatniej książce, bo ona jest smutna.

– Ale ona jest też o śmiechu. Jest o radości mimo wszystko. W życiu się nie śmiałam tyle, co na Grenlandii.

(z sali) – Jak się można na Grenlandię dostać?

– Lata samolot z Kopenhagi. Można też lecieć latem z Reykjaviku do Nuuk. Można jachtem dopłynąć. Ale to jest dość drogie. Po samej wyspie trudno jest się przemieszczać, tam nie ma dróg, wszędzie lata się małymi samolotami albo helikopterami.

(pytanie z sali) – Jak to było, najpierw chciałaś napisać książkę, więc znalazłaś pracę czy odwrotnie?

– Chciałam tam polecieć, popracować i na coś się przydać. Nie wyobrażałam sobie, że po prostu tam lecę, chodzę po ulicach, gdy temperatura wynosi -30 stopni i zaczepiam ludzi, wypytuję ich o ich życie. To abstrakcja. Chciałam poznawać ludzi w działaniu. Jak się jest filologiem polskim i fototechnikiem, to co można robić w domu dziecka na Grenlandii? Wyspecjalizowałam się więc w sprzątaniu, a dokładnie w odkurzaniu. To była moja odskocznia, moment na oddech. Oczywiście, nie wiedziałam, że będę pracować w domu dziecka, to wydarzyło się przypadkiem. Po prostu w samolocie poznałam szefową tego domu dziecka i ona powiedziała, że mogę tam zostać.

Łukasz Saturczak: Michał Nogaś zadał ci takie pytanie, które mi się bardzo podobało. Lądujesz tam i co?

– Niesamowite jest pierwsze wrażenie. Patrzysz przez okno helikoptera, widzisz zamarznięte morze i lód usiany psami. A potem wysiadasz i widzisz ogromne pionowe skały, a do nich poprzyklejane kolorowe domy. I słychać wycie psów. Oprócz tego cisza.

A co wiedziałaś o Grenlandii?

– Nic nie wiedziałam. Ale mam takie szczęście, że przyjaźnię się z polskim polarnikiem, który nazywa się Norbert Pokorski. Może Państwo o nim słyszeli? Wspaniały, skromny człowiek. I on na północy Grenlandii prawie mieszka, zna język i ludzi. Przed wyjazdem do Uummannaq zrobił mi wielogodzinny wykład o tym, co powinnam wiedzieć i co będę tam jeść, sam zaś stwierdził, że przygotowując się do wyprawy, jadł w Polsce przeterminowane konserwy. Ja nie jem mięsa od dwudziestu lat. A jak mówił Norbert, przysmakiem jest tam kiviak, czyli alczyk, którego na surowo wkłada się do worka z foczej skóry, zakleja tłuszczem, przekłada kamieniami i 6 tygodni później można go zjeść. Jechałam więc z nastawieniem, że będę jadła różne rzeczy i okazało się, że przysmaku ze zgniłego ptaszka się tam nie podaje, że się je skórę z wieloryba, surowe mięso i ja też to wszystko jadłam, ale to wynikało z szacunku dla tych, którzy mnie częstowali.
Wiedziałam też, że będą tam społeczne problemy, o których często rozmawia się w Norwegii w kontekście Grenlandii. Jednak to, że nic tak naprawdę nie wiedziałam, było dobre. Mogłam sobie pozwolić na zadawanie głupich pytań, popełnianie błędów. Pamiętam pierwszy dzień, gdy musieliśmy na Grenlandii pojechać gdzieś skuterami śnieżnymi. Na Spitsbergenie jeździłam w miękkim, wygodnym kombinezonie, a tu dostałam spodnie z renifera, bardzo sztywne i twarde, na szelkach. Nie umiałam w nich na ten skuter wsiąść. Znów – wydawało mi się wcześniej, że dużo wiem o życiu na Północy, zwłaszcza po „Białym” i po „Hen”, a tu okazało się, że znów muszę to weryfikować.

Czy fakt, że jesteś Polką, a nie Dunką sprawiał, że łatwiej było ci z Grenlandczykami rozmawiać?

– Tak, jak było mi łatwiej zadawać pytania Saamom, nie będąc Norweżką. Nie wyrosłam w żadnych uprzedzeniach do tych ludzi. Bo co my w Polsce wiemy o Grenlandczykach, że jest Anaruk? Dzieci czytają tego Anaruka albo książki Centkiewiczów. Teraz to jest już jednak nieaktualne.

A Grenlandczycy mówili o sobie chętnie czy niechętnie?

– To zależy, jak się ich pyta i jak się słucha. Czy słuchający chce się czegoś dowiedzieć, czy przyjeżdża z jakimś założeniem lub oczekiwaniami. Czasem bywało tak, że przyjeżdżali filmowcy lub dziennikarze, brali starych myśliwych na lód, żeby to ciekawie wyglądało, zabierali na lód dzieci, ubierali je w skóry zwierząt, chociaż na co dzień one ubierają się w normalne puchówki i nie noszą tych ubrań ze skór i pytali je, co one myślą o globalnym ociepleniu… A one chętniej obejrzałyby kolejny odcinek ulubionego serialu, pograły w grę albo posłuchały hip-hopu, który jest na Grenlandii bardzo popularny.

A więc ty jako rasowa reportażystka zaczęłaś pracować w domu dziecka i rozmawiać z podopiecznymi? I zyskałaś ich zaufanie?

– To wcale tak nie wyglądało, niczego nie zyskiwałam. W domu dziecka mieszkało około 40 wychowanków i głównie były to nastolatki. Nie mam za bardzo do czynienia z polskimi nastolatkami i nie wiem, jak z nimi rozmawiać. A więc jak mogłabym i o czym miałabym rozmawiać z nastolatkami z Grenlandii? Oni mnie omijali i ignorowali. Godziłam się na to, bo nie umiałam ich niczego nauczyć. Przyjeżdżali tam ludzie, którzy grali na różnych instrumentach albo śpiewali, a ja na niczym nie gram ani nie śpiewam. Zdjęcia umiem robić i potem się to przydało, ale nie miałam talentów międzynarodowych, którymi mogłabym się z nimi podzielić. Było kilku takich chłopaków, którzy nawet na mnie nie spojrzeli, przez całe trzy miesiące. Ale co jest cudowne, jak wyjechałam, to wszystkie dzieciaki zaprosiły mnie do znajomych na Facebooku. Nie piszą, ale lubią czasem rzeczy, które zamieszczam.
Nauczyłam się wiele pokory w stosunku do ludzi na Północy. Nie jestem nikim wymiernym, kto może ich życie oceniać lub komentować. Tak naprawdę to, że tam jestem, nic w ich życiu nie zmienia. To mnie zmienia, uwrażliwia jeszcze bardziej na pewne rzeczy. Ale być może moja obecność tam komuś przeszkadzała. Dlatego też mówiłam Państwu o tym odkurzaniu, które pozwalało mi się odsunąć, nabrać oddechu i nie przeszkadzać. W domu dziecka działy się bardzo różne rzeczy, a ja nie mam z nimi na co dzień kontaktu, żadnych złych doświadczeń z dzieciństwa, nie umiałabym tym dzieciakom pomóc, a gdybym próbowała pomóc, to może mogłabym zaszkodzić. Jestem bardzo wdzięczna za to, że mogłam tam pożytecznie spędzić czas, ale nie oczekiwałam, że moja obecność będzie w jakikolwiek sposób znacząca i dostrzeżona. Bo w sumie, dlaczego miałaby być?

Czy wcześniejsze pisanie o Saamach nauczyło cię rozmów o byciu gorszym, poniżanym? Czy na Grenlandii było to trudniejsze? Nie znałaś języka, byłaś tam w zasadzie na chwilę. Jaką przyjęłaś metodę tworzenia książki?

– Nie wiedziałam, jak ta książka będzie wyglądała. Gdy wróciłam, poza Norbertem, nie miałam nikogo, z kim mogłabym o tym porozmawiać, kto tam też był, nie miałam żadnego punktu odniesienia. Zadręczałam moją rodzinę, siostrę. Siedziałyśmy wiele tygodni po powrocie na tarasie u nas w domu, dużo rozmawiałyśmy i wymyślałyśmy, jak tę historię można by było napisać. Do notatek – bo na Grenlandii już je robiłam – zajrzałam zresztą po dwóch miesiącach, ale nie wiedziałam, jakim językiem o tym opowiadać.

I chciałaś odpocząć?

– Oczywiście, że chciałam. Tam wydarzyło się mnóstwo rzeczy, o których nie napisałam i nie napiszę, a także nigdy o nich nie opowiem.

Nawet gdybyś siedziała tam dłużej?

– Takie było założenie, nie chciałam pisać o domu dziecka. To było miejsce, w którym pracowałam i się zatrzymałam, miejsce, które miało mi dać szerszą perspektywę. Ale w życiu by mi nie przyszło na myśl, żeby pisać o tym książkę. Przede wszystkim ze względu na wychowanków.

Czy macie Państwo jakieś pytania?
(pytanie z sali) – I czy nie było tak, że w kontrakcie miała też pani taki zakaz?

– Byłam bardzo wdzięczna za ten dokument i za to, że musiałam go podpisać. Cieszyłam się z tego, że nie muszę wiedzieć, dlaczego wychowanek jest w domu dziecka i mogłam traktować go jak wszystkich. Takie jest założenie. Pracownik ma wykonywać zadania, do których się nadaje, natomiast dobro tych dzieci jest najważniejsze i pisanie o tym byłoby nie w porządku wobec nich.

(pytanie z sali) – Chciałem dopytać o tytuły pani książek, bo one są bardzo punktujące. Ale spotkałem się ze zdaniem, że to podtytuły są najważniejsze.

– Zawsze jest walka o to z wydawnictwem. Wymyślam krótki tytuł, jestem z niego dumna i przychodzi mail – dajesz podtytuł. Podtytuły wymyśla więc mój tata.

(pytanie z sali) – A słyszała pani o niksach, norweskich duchach, które porywały wścibskie dzieci?

– Nie słyszałam, ale z przyjemnością to sprawdzę. Na Północy mówi się dzieciom, że porwie je zorza polarna. Chodziło o to, żeby w noc polarną nie biegały za długo na dworze, nie oddalały się od domu. A więc nie macha się do zorzy, bo przyjdzie i zabierze.

fot. Olga Szelc

(pytanie z sali) – Mówiłaś, że jesteś wegetarianką, jak więc sobie radziłaś z jedzeniem?

– Jak mieszkałam w Polsce, nie jadłam żadnego mięsa, na Spitsbergenie jadłam ryby. Tam zresztą nie było problemów z zakupami, społeczność jest wielonarodowa, jest wielki supermarket, w którym można wszystko dostać, jest jedzenie tajskie, są pielmieni. Jadłam tam lepiej niż w Norwegii. Z kolei w Norwegii jada się prosto. Ryba, ziemniaki, sól, pieprz.

(pytanie z sali) – Myślę, większość z nas kojarzy Inuitów z obrazami sięgającymi ubiegłego wieku, kojarzą się więc z psimi zaprzęgami, saniami i polowaniami. Czy pobyt tam pozwolił ci wniknąć w ich współczesną psychikę, w to, jak dalece ulegają współczesności w codziennym życiu?

– Myliłabym się, gdybym po trzech miesiącach i jeszcze potem dwóch tygodniach spędzonych w Nuuk rok później, dawała sobie prawo do mówienia, że wniknęłam, poznałam dogłębnie psychikę mieszkańców Grenlandii. Miałam tam do czynienia z nowoczesnym społeczeństwem, które jednocześnie chce zachować swoje tradycje. Myślę, że każdy spotkany tam człowiek to osobna opowieść. Ale oni są mentalnie bardzo nowocześni. Na przykład na Grenlandii można, tak jak w Danii, zawierać związki jednopłciowe i adoptować dzieci. Jest tam wielki szacunek dla inności i nieoceniania drugiego człowieka. Grenlandczycy są bardzo ciekawi innych ludzi, ale ich nie oceniają. O Duńczykach bardzo rzadko wyrażają się negatywnie.

(pytanie z sali) – Jaka część młodzieży szuka tradycji, a na ile to jest moda?

– To jest coraz większa grupa i są to ludzie świadomi znaczenia tradycji. Jest to też manifestacja tożsamości. Dwie pierwsze osoby, które poznałam i które sobie wytatuowały twarze, to 20-letni kontrowersyjny raper i jego starsza o 6 lat żona, która pochodzi z dysfunkcyjnej rodziny, próbowała się zabić, a teraz walczy o to, aby na Grenlandii była całodobowa pomoc dla osób, które rozważają samobójstwo. To są świetni, świadomi własnej wartości ludzie.

fot. Olga Szelc

(pytanie z sali) – Czy na Grenlandii rzeczywiście są tak wielkie problemy społeczne, czy też napisałaś o nich, bo to było najbardziej interesujące?

– To jest o wiele większy problem, niż napisałam w książce. Podeszłam do tego tematu najdelikatniej, jak było można. Ale trzeba pamiętać, że ja nie pisałam o całej Grenlandii, tylko o wyspie, na której mieszka 1300 osób. I właśnie może to jest też jakiś obraz trzech miesięcy z życia wolontariuszki, która pracowała w domu dziecka na tej wyspie. Tylko tyle.
A na koniec to ja chciałabym zadać Państwu pytanie. Był ktoś z Państwa na Grenlandii? Pan był? Na wschodzie? I jak wrażenia?

– W porządku!

Łukasz Saturczak – Tak się właśnie zaczyna pisać nową książkę. To jaka będzie następna?

– Najbardziej to chciałabym napisać kryminał z akcją na Spitsbergenie, ale chyba nie umiem (śmiech). Północ jest duża, jest jeszcze wiele tematów.

Relację spisała i zredagowała Olga Szelc/Grupa GMT/Iceland News Polska

Udostępnij ten artykuł