„Zostanie tylko wiatr”. Nowa książka autorów „Szeptów kamieni”

Dodane przez: INP Czas czytania: 6 min.

18 września, na półkach polskich księgarni pojawi się najnowsza pozycja znanych i szanowanych autorów strony – IceStory oraz książki „Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii”. 

Tym razem pasjonaci podróży w najodleglejsze zakątki Islandii oraz poznawania ludzi i nierzadko zapomnianych historii przenoszą czytelnika m.in. na półwysep Hornstrandir. 

- REKLAMA -
Ad image

W 1952 roku ostatni islandzcy osadnicy odpłynęli z Hornstrandir. Ślady ich życia powoli zaczęły znikać, a półwyspem znów zawładnęła natura. Mieszkańcy przeprowadzili się w przyjaźniejsze rejony, zostawiając za sobą ponadtysiącletnią historię ujarzmiania ziemi, będącej dziś jednym z najpiękniejszych rezerwatów przyrody na świecie. Wielu współczesnych Islandczyków twierdzi, że Hornstrandir opustoszał, ponieważ był jednym z najtrudniejszych do życia zakątków kraju. Sądzono, że jego mieszkańcy pochodzili z innego świata.

Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak, autorzy bestsellerowego reportażu „Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii”, zabierają nas w podróż po półwyspie: do dawnej norweskiej stacji wielorybniczej, amerykańskiej bazy wojskowej na szczycie góry, w rejs statkiem po fiordach. Odwiedzają także dolinę, w której mieszkał najsłynniejszy islandzki pustelnik, zaglądają do domu najbardziej radykalnego komunisty w historii kraju i rozmawiają z prezydentem Islandii. Poznają historie kapitanów, myśliwych, hodowców owiec, artystów i dziennikarzy oraz ludzi, których życie naznaczyły wielkie tragedie. Zostanie tylko wiatr to zbiór opowieści z pozornie znanej, lecz odległej wyspy – ze świata, który warto ocalić.

Na swoim blogu autorzy książki piszą:

„W 2018 roku spędzaliśmy niemal każdy weekend, jeżdżąc po Fiordach Zachodnich, szukając opowieści. Przekonaliśmy się po raz kolejny, że na Islandii wszystko się łączy. Nie wiedzieć kiedy nasz projekt rozrósł się do niespodziewanych rozmiarów – na początku listopada padł kilometr numer szesnaście tysięcy, który pokonaliśmy w helikopterze, lecąc nad Kangertittivaq, najdłuższym fiordem świata. Zostanie tylko wiatr. Fiordy zachodniej Islandii to opowieści z północno-zachodniego wycinka wyspy. Historie o izolacji, niesprawiedliwości dziejowej, opuszczeniu, ale i o nadziei, że są ludzie, którzy poprawiają to, co zepsuli inni.”

Fragment książki

Na drodze numer 619, na Ketildalavegur, mijają nas dwa samochody terenowe i jeden traktor. Jest koniec bezchmurnego sierpnia. W miejscu o nazwie Hvesta, na złotych piaskach, które nijak nie przystają do surowego klimatu Fiordów Zachodnich, wygrzewają się owce. Mijamy kilka podniszczonych budynków, domków letniskowych i pastwisk. Chcemy dojechać do końca szutrowej drogi, gdzie znajduje się interesujące nas gospodarstwo.

Jest sucho. Pozostawiamy za sobą welon pyłu. Na kamienistych zboczach leżą wielkie głazy, które podczas sztormów nierzadko lądują na drodze, tarasując przejazd. Co jakiś czas zatrzymujemy się, oglądamy stada ptaków na skałach, spoglądamy w dół ze stromych urwisk, wychodzimy na jasne plaże porośnięte skąpą, drżącą na wietrze trawą.

Po niemal godzinie dojeżdżamy do celu. Choć wieje wiatr, jest gorąco i cicho. W powietrzu krąży melancholia; łatwo ją wyczuć. Trudno uwierzyć, że czterysta lat temu dolina Selárdalur uchodziła za nieformalne serce Islandii – w tamtym czasie bogate dziś Ísafjörður było zaledwie pojedynczym mało znaczącym gospodarstwem, a stołeczny Reykjavík właściwie nie istniał. To w południowej części Fiordów Zachodnich, kilka kilometrów w linii prostej od popularnych dziś klifów Látrabjarg, powstało wyspiarskie centrum handlu zagranicznego. Dopływało tu więcej statków handlowych niż do innych miejsc na wybrzeżu, dolina była pełna ludzi, owiec i zagranicznych kupców. W szczycie jej popularności na końcu drogi mieszkało ponad dwieście osób. W listopadzie 2010 roku, gdy zmarł ostatni rolnik, Selárdalur uznano za opuszczoną.

Po prawej stronie drogi widzimy główny powód pielgrzymek do tego miejsca. Cały świat poznał je w 2007 roku, gdy zespół Sigur Rós nagrał tu jeden z utworów do popularnego filmu Heima Dana DeBloisa. Za osobliwym domem, tuż obok niewielkiego, nieco podniszczonego kościoła, znajduje się chyba najbardziej niecodzienna atrakcja na Fiordach Zachodnich. Gdy spoglądamy na nią pierwszy raz, odnosimy wrażenie, że ktoś utkał ją z dziecięcego snu.

W latach pięćdziesiątych XX wieku emerytowany sześćdziesięciopięcioletni rolnik Samúel Jónsson zaczął tworzyć prymitywne rzeźby z betonu i piasku. Materiały kupował za emeryturę i konsekwentnie realizował swoją wizję. Wizję, która nawiedziła go po obejrzeniu pocztówek i zdjęć kilku słynnych miejsc. Samuel spróbował je skopiować na własnej ziemi, dzięki czemu stoimy dziś przed nietypową repliką pałacu w andaluzyjskiej Alhambrze i słynnej Fontanny Lwów. Obok posąg Leifura Erikssona i zapatrzone w pustą przestrzeń foka, kaczka i mors. Samuel złożył też miejscowemu kościołowi ofertę na wykonanie stołu ołtarzowego, lecz pomysł odrzucono, przez co stał się prawdopodobnie jedynym człowiekiem na świecie, który wybudował świątynię wokół własnego dzieła. Nawet pięćdziesiąt lat po śmierci artysty ludzie powracają do tego miejsca, dbając o dziedzictwo ludowego twórcy, znanego jako „starzec z sercem dziecka”. I choć wszystkie rzeźby wyglądają tak, jakby monstrualny kilkulatek ulepił je z plasteliny, to dzięki swojej prostocie doskonale wpisują się w dramatyczny surowy krajobraz. Są jego przełamaniem.

Żeby dojść do posiadłości Gíslego, należy udać się w przeciwną stronę niż dom Samúela, przejść w cieniu podobnej do kapelusza góry Neðrabæjarnúpur i przekroczyć niewielki strumień. Nie mamy samochodu terenowego, więc zakładamy kalosze i zmierzamy w kierunku budynku na końcu doliny przez miękkie, nasączone wodą łąki i wysokie trawy. Mijają nas dwa auta, w nich islandzkie rodziny z roześmianymi dziećmi. To ostatnie pojazdy, jakie widzimy tego dnia.

Udostępnij ten artykuł