Wyspy Alandzkie – archipelag należący do Finlandii – jest obszarem szwedzkojęzycznym. I to na jednej z wysp toczy się opowieść o młodym małżeństwie, pastorze i jego żonie, przybywających wraz z dwuletnią córką, aby objąć samodzielną parafię.
Warto w tym miejscu oddać głos tłumaczce książki Justynie Czechowskiej, która w posłowiu wyjaśnia kilka ważnych kwestii związanych z miejscem akcji.
„Przez stulecia archipelag stanowił część mocarstwa Szwecji, na początku XIX wieku, znalazł się, jak całe Wielkie Księstwo Finlandzkie, w granicach Imperium Rosyjskiego. Kiedy w 1918 roku Rosja uznała niezawisłość Finlandii, Szwecja zgłosiła pretensje do szwedzkojęzycznego terytorium. Ostatecznie status Wysp Alandzkich ustaliła w 1921 roku Liga Narodów, przyznając je Finlandii, ale z nadaniem im szerokiej autonomii w zakresie języka szwedzkiego, odrębnej kultury i tradycji i zgadzając się na zachowanie neutralności […]”
Powieść jest częściowo oparta na historii rodziców autorki, która w 1947 roku przyszła na świat na jednej z wysp. Aby się na nią dostać z zamieszkałego lądu, trzeba płynąć dwie godziny. I w to właśnie odległe miejsce trafiają bohaterowie „Lodu”.
Peter to młody pastor, pełen nadziei i ideałów. Marzy o tym, aby stać się częścią miejscowej społeczności, chciałby jej służyć i ją wspierać. Romantyk, zanurzony często we własnych rozmyślaniach, delikatny, wrażliwy, choć mający swoje mroczne sekrety z wczesnej młodości. Jego dopełnieniem jest Mona, pastorowa. Kobieta stojąca na ziemi, praktyczna córka wsi, marząca o własnych krowach, mleku, maśle, czystej i gościnnej plebanii. To ona pierwsza bierze się za wypakowywanie skrzyń, podczas gdy mąż podziwia widoki. Jednym z wątków powieści jest więc relacja między małżonkami – raz pełna napięcia, następnym razem czułości. Peter wie, że pracowitość i siła Mony go wspiera, ona z kolei kocha męża całym sercem, wie, że jest wyjątkowym człowiekiem, choć nie zawsze mu to okazuje. Jest zajęta od rana do wieczora, stara się być dobrą matką i rzetelnie wychowuje dwuletnią córkę. Przyznam jednak, że jest to wychowanie (jak na dzisiejsze standardy) surowe i dyscyplinujące. Podczas, gdy Peter pozwala córce na bycie partnerką, nazywa ją nawet „asystentką”, Mona przede wszystkim stawia dziewczynce wymagania. Często też denerwuje się na męża, który jej zdaniem rozpieszcza dziecko. A Sanna jest podobna do ojca, często biega z głową w chmurach, narażając się na gniew matki.
Peter marzy o idealnej parafii, ale na wyspie mieszkają nie ideały, lecz ludzie z krwi i kości, a każdy z nich zmaga się z własnymi problemami, nieraz traumami. Jest samodzielna i aktywna Adele Bergman, zarządzająca miejscową spółdzielnią i sklepem. Pozornie spełnia się w społeczności, wszyscy ją szanują i podziwiają. W głębi duszy jednak Adele czuje, że nie wszystko w jej życiu poszło tak jak trzeba. Lubi władzę. Drugą ważną postacią jest kantor, pomagający pastorowi w codziennej pracy, zmagający się z rodzinnymi problemami. Jest także Irina Gyllen, uciekinierka z ZSRR, matka ze złamanym sercem, lekarka, ginekolożka i położna, która przyjmuje na świat kolejne pokolenia małych wyspiarzy. Irina to postać tragiczna, chcąca odnaleźć wreszcie swoje miejsce, akceptowana przez miejscowych, ale jednak wciąż obca, naznaczona traumą. Jej odrębność wyróżnia się w powieści specyficznym zapisem wymowy i melodii zdania.
Wydaje się, że po jakimś czasie wszyscy stają się sobie bliscy, że są zaprzyjaźnieni, ale – czy sprawdzą się w trudnej sytuacji? Czy nie jest tak, że ludzie często odsuwają się ostatecznie od osoby w cierpieniu, bo nie potrafią, nie umieją albo po prostu – chcą żyć dalej?
„Siedzą tam […] wywołują w babach nastrój, którego się wstydzą. Ich współczucie już się skończyło, a nikt nie lubi spotykać w lustrze odbicia własnego przemijania”.
Osobnymi bohaterami powieści są: same wyspy, ich skomplikowana historia, specyficzna przyroda, warunki życia, surowa pogoda. Pory roku nie przechodzą tu niezauważone, a każda zmiana na ogromne znaczenie dla mieszkańców, bo oznacza być albo nie być. I chociaż wyspiarze uczęszczają do kościoła, to nadal pamiętają o przedchrześcijańskich zwyczajach i niejeden rybak zostawia na przybrzeżnych skałach chleb dla niewidzialnych istot. Te są pierwszymi panami tych miejsc, bywają ludzi ciekawe, a czasem nawet pomagają, gdy nadciąga sztorm lub zdarza się inna niebezpieczna sytuacja. Siły te mają swoją reprezentację w mocach natury, których prawa – według ludzkiej oceny – są bezlitosne. Żyjesz albo umierasz. Wychodzisz na powierzchnię albo giniesz pod tytułowym lodem. Wiele wtedy zależy od człowieka, ale nie wszystko. Najważniejsze jest to, że „wszystko płynie, zmienia się i przekształca”. To sama siła życia dążącego ku śmierci, której nie można zatrzymać. Nawet budując nowy kościół, przychodnię czy szkołę. Można się jedynie z tym pogodzić.
Ogromnym atutem powieści Ulli-Leny Lundberg jest język. Krótkie, wyraziste zdania, konkretne dialogi sprawiają, że niemal słyszy się melodię wypowiadanych przez narratora, jak i postacie zdań i słów. Czasem też postacie w rozmowie poruszają się tylko po powierzchni znaczeń, nie rozumiejąc się nawzajem, a może nie chcąc zrozumieć?
Jeśli język określa rzeczywistość, to właśnie pod pozornym spokojem buzują w bohaterach emocje – wzburzone i często niebezpieczne jak morze pod lodem.
Trzeba przyznać, że po raz kolejny w serii Bałtyk otrzymujemy piękną i wyrazistą północną opowieść. Warto poznać ją bliżej.