Druga część „Wysp Białego Słońca” Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka z pewnością nie zawiedzie miłośników opowieści, w których zagadka kryminalna osadzona jest w społecznej rzeczywistości. Mroku jest w niej pod dostatkiem, a ukrywa się on przede wszystkim w umysłach i sercach postaci.
Baldur – dziennikarz, którego poznaliśmy w pierwszym tomie, uporał się ze swoimi traumami i spotykamy go w momencie, gdy jego życie jest mniej więcej poukładane. Dzięki temu, że opowiedział o swojej rodzinie, o tajemnicach, zbrodniach, poczuciu winy – znów nawiązał dobrą relację z Kiddą, swoją partnerką i przede wszystkim z Aurorą – zbuntowaną nastolatką, na której problemy ojca odbijały się najbardziej. Oczywiście, szef gazety nadal doprowadza go do szału opowieściami i manipulacjami, wiele rzeczy irytuje Baldura, ale to jednak pestka w porównaniu z tym, z czym musiał się zmierzyć w przeszłości. I wtedy, jak grom z jasnego nieba, spada na bohatera wiadomość, że policja uznała jego zaginionego przed trzema laty na Grenlandii przyjaciela Siggiego, za zmarłego. Kolejnym ciosem jest zapis w testamencie. Siggi, nawet zza grobu, potrafi potężnie namieszać w rodzinie, której częścią do tej pory Baldur miał się prawo czuć. Nie ma więc wyjścia, dziennikarz rusza na Grenlandię po rzeczy przyjaciela. Nie wie jeszcze, jakie obudzi demony. Te całkiem materialne oraz te mieszkające w ludzkich umysłach.
Powieść Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka toczy się w dwóch planach czasowych. W pierwszym wędrujemy z Baldurem śladem Siggiego, w drugim – towarzyszymy Siggiemu w jego podróży na Grenlandię, zawiłym relacjom, chęci rozwiązania pewnej zagadki, na koniec… to już zostawmy czytelnikom. Tuż obok toczą się jeszcze dwie inne historie: Nivi i Ewy. Co wspólnego z zaginięciem Siggiego mogą mieć młoda Grenlandka i emigrantka z Polski, uciekinierka z przemocowego związku, mieszkająca w schronisku dla kobiet w Reykjaviku?
Wszystkie postacie na pierwszym planie są w jakiś sposób naznaczone, wykluczone, reprezentatywne dla problemów społecznych, nękających obie wyspy. W gruncie rzeczy te problemy dotykają całego świata, ale tu skupiają się jak w soczewce. Baldura już poznaliśmy, ale teraz poznajemy także oblicze Islandii i Grenlandii widziane nie tylko od strony tych, którym się powiodło, ale i tych, którzy w życiu mają niezbyt lekko. Baldur i Ewa, Polak i Islandczyk jednocześnie, Polka i emigrantka, będą się spotykać z ksenofobią, nieufnością, czasem – w przypadku Ewy – współczuciem podszytym lekką nutą pogardy. Ale Ewa bierze, co jej los daje, bo wie, że lepiej nie będzie. Wszystko – mieszkanie w schronisku, praca przy sprzątaniu hotelowych pokoi, czyhanie na napiwki, szorowanie podłóg w eleganckich domach ludzi, którzy patrzą na nią z góry – jest lepsze niż przemocowy i manipulujący nią partner. Ma cel – przetrwać i uciec jak najdalej od niego. Gdy Baldur przeprowadza z nią wywiad, Ewa mówi gorzko: kogo obchodzi nasz los, kobiet-emigrantek, widocznie same sobie jesteśmy winne. A myślisz, że Islandki mają lepiej? Nie, tylko o tym się nie mówi. Z kolei Nivi, podobnie jak Siggi, nigdzie nie może zagrzać miejsca. Jako mała dziewczynka jedzie z matką do Danii i tam jest wychowywana, a gdy zaczyna sprawiać matce kłopoty wychowawcze, ląduje u ojca – na Grenlandii. Dziewczyna, wykorzeniona, zawieszona między światami, odrzucona przez brata Salika, który się do niej nie przyznaje i się jej – chyba w jakiś sposób wstydzi – emocjonalnie jest bezdomna. Głodna przynależności, poczucia bezpieczeństwa, miłości. Szybko więc znajduje towarzystwo podobnych sobie. Popada w narkotykowe zapomnienie.
Oczywiście, mamy w książce mieszkających na Islandii autorów, zagadkę i to niejedną: co się stało z Siggim; czy Baldur odnajdzie prawdę o losach przyjaciela i ile będzie musiał za tę prawdę zapłacić; co się dzieje z poszukiwanym przestępcą Rúnarem Stefánssonem i dlaczego święto na placu Austurvöllur przyciągnęło jego uwagę. Dlaczego w Reykjaviku zginęły trzy kobiety? Tempo opowieści nie zwalnia i to trzyma czytelnika w napięciu i chęci podążania śladami bohaterów i bohaterek. Dla mnie jednak to przede wszystkim wnikliwy portret społeczny, który możliwy był do napisania dlatego, że autorzy są świetnymi reporterami, ale i dlatego, że sami są emigrantami. Potrafią więc spojrzeć na pewne procesy jednocześnie od wewnątrz i z zewnątrz.
I jest oczywiście Północ. Tyle piękna, co groźna, co widać szczególnie w scenach rozgrywających się na Grenlandii. Tu człowiek, gdy oddali się choć trochę od tzw. cywilizacji, naprawdę niewiele znaczy. A jednocześnie to właśnie on niszczy przyrodę bezlitośnie: w książce mowa jest o niedźwiedziach polarnych podchodzących coraz bliżej ludzkich siedzib – ich miejsca polowań się kurczą, topnieje lód. O porzuconych przez amerykańską armię bazach i ich zawartościach – nierzadko toksycznych i śmiercionośnych dla Grenlandczyków. O chciwości, strachu, samotności, biedzie i wykluczeniu, marzeniach o wyrwaniu się z nędzy (postać Rosy) i smutnym często końcu takich marzeń.
W tym wszystkim jest jednak kropla nadziei. I istnieje ona właśnie w ludziach, którzy „zachowują się przyzwoicie, choć im się to nie opłaca”, próbując w tym ciemnym, trudnym świecie podać rękę drugiej ludzkiej istocie, wybaczyć, pomóc znaleźć bezpieczne miejsce. Skupić się na tym, co najważniejsze. Docenić. Jest miejsce na miłość do miejsca na Ziemi, które – choć początkowo obce i trudne, z wszystkimi blaskami i cieniami – ktoś wybrał na swój dom.
„Koła samolotu dotykają pasa do lądowania. Mogę odetchnąć swoim powietrzem. Czymś, co znam, co nie budzi we mnie nieokreślonego lęku”.
Powieść jest dostępna także jako audiobook (czyta Piotr Głowacki) i e-book.
W Islandii książkę można nabyć w sklepach sieci Mini Market.
Olga Szelc
Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawcy Empik Go.