„Islandia! Na tegoroczną wyprawę rowerową pojedziemy na Islandię” – powiedzieliśmy na początku roku i zaczęliśmy się przygotowywać. Przed wyjazdem zaplanowaliśmy szczegółową trasę i przybliżone miejsca na noclegi. Spakowaliśmy rowery w kartony, a w sakwy schowaliśmy ubrania, sprzęt, jedzenie… ruszyliśmy w drogę.
Dziś minęły trzy miesiące od powrotu i mówimy, że był to trafiony kierunek, który możemy polecić innym rowerowym turystom.
Dlaczego Islandia?
Wybraliśmy lodową wyspę jako miejsce, gdzie odpoczniemy od codziennego zgiełku miasta. Uciekniemy od ludzi i nacieszymy swoje zmysły praktycznie nieskalaną przez człowieka przyrodą. Naszym głównym celem podróży był przejazd przez Interior. Zanim jednak do niego dotarliśmy musieliśmy zmierzyć się z fragmentem słynnego Golden Circle.
Nasza przygoda zaczęła się w Reykjaviku. Na dworcu autobusowym BSI wypakowaliśmy nasze rowery z kartonów i zaczęliśmy je składać. Wpierw przykręciliśmy pedały, później siodełko, koła oraz kierownicę. Na końcu przykręciliśmy bagażniki. Gdy rowery przypominały już pojazdy, które można nazwać rowerami, a nie częściami rowerowymi przyszedł czas na umieszczenie na nich sakw rowerowych. A w nich ubrania na każdą pogodę, jedzenie na 10 dni, zestaw naprawczy oraz kuchenkę turystyczną. Namiot i karimata nie mieszczą się w sakwach dlatego umieściliśmy je na bagażnikach. Przygotowani wsiedliśmy na rowery i przekręciliśmy korbę po raz pierwszy. Pełni nadziei i zapału ruszyliśmy przed siebie.
Sunday Bikers tworzą cztery osoby. Wspólnie udało nam się wygospodarować 10 dni na wyprawę. Odliczając przylot i powrót do domu. Zaplanowana trasa liczyła 600 km więc z podstaw matematyki wynikało, że średnio dziennie musieliśmy pokonać 60 km. Jednak w naszym przypadku nie mogliśmy bazować tylko na królowej nauk. Przez pierwsze 4 dni jechaliśmy głównie po asfaltowym Golden Circle, na którym mogliśmy przejechać więcej kilometrów. Dając sobie zapas w czasie głównej części przejazdu drogą nr 35 przez centralną część wyspy tzw. Interior czy też niepogodę.
Po prawie czterech dniach pedałowania, trzech noclegach w namiotach pod niebem, które w dzień i w nocy miało praktycznie taki sam blask, byliśmy na północy wyspy. W tym czasie mierzyliśmy się ze słynnym islandzkim wiatrem, podjazdami oraz staraliśmy się wypatrzeć najzwyklejszy sklep. Praktycznie na całej trasie wyprawy sklepy były rzadkością. Zaplanowaliśmy, że będziemy kupować pieczywo, soki, napoje oraz jogurty. Z racji małej ilości sklepów zakupy robiliśmy na zapas, nie wiedząc czy na następny sklep trafimy po jednym czy czterech dniach. Dlatego w głównej mierze bazowaliśmy na zapasach, które mieliśmy w rowerowych sakwach przywiezione z Polski.
Śniadania mieliśmy zaplanowane na cały wyjazd. Własna mieszanka płatków owsianych, otrębów, suszonych owoców, orzechów i innych smakołyków. Do tego gorąca woda.
Obiady również wymagały tylko wrzątku. Zabraliśmy z sobą liofilizowane porcje obiadowe, które zapewniły nam dostatecznie dużo energii by mieć siły aż do wieczora.
Kolacja to zazwyczaj klasyczne kanapki. Pieczywo kupowaliśmy na miejscu. Jeśli jednak by go nam zabrakło mieliśmy dostatecznie dużo owsianki by nie umrzeć z głodu. Do tego odżywczy gainer (odżywka węglowodanowo-białkowa).
Interior dzień pierwszy
Zjechaliśmy z Golden Circle w boczną drogę nr 724 i zostawiliśmy asfalt za sobą. Zaczęliśmy tym samym główną część wyprawy. Wjechaliśmy w piękną dolinę, z pastwiskami, polami i jeziorem Svinavatn. Wreszcie ujrzałem wyczekiwaną islandzką przyrodę, poczułem ciszę i spokój. Konie biegające na otwartych przestrzeniach i jeszcze więcej owiec sprawiły, że poczułem się swobodnie i równie radosny jak one. W odróżnieniu od Norwegii wszystkie pastwiska były ogrodzone. Jedynie pojedyncze owce pokonywały ogrodzenie i biegały wzdłuż drogi. Jednak nie blokowały one całej szerokości drogi i można było jechać swobodnie przed siebie.
Po 7 kilometrach jazdy zajechaliśmy do hotelu Húnavellir w nadziei kupienia chleba. Nie wiem czemu, ale moim współtowarzyszom towarzyszyła wieczna obawa o jego niedostatek ;) Było jeszcze przed sezonem więc w hotelu była tylko obsługa, od której dowiedzieliśmy się, że możemy mieć spory problem z pokonaniem zaplanowanej trasy. Droga 35 była jeszcze zamknięta. Z informacji jakie posiadała Pani manager wynikało, iż na trasie może jeszcze zalegać śnieg po szyję, a miejscami zalana wodą po pas… może ale nie musi. Co robić w takiej sytuacji? Zamówiliśmy cztery kawy i przy mapie rozważaliśmy jakie mamy opcje:
- zmienić trasę – wiązałoby się to z wracaniem około 40-50 km tą samą drogą by następnie odbić na północ i „pokręcić” się trochę bez celu po wybrzeżu w oczekiwaniu na lot powrotny,
- przetransportować się autobusem na północno-wschodni kraniec wyspy i jechać wzdłuż wybrzeża, lecz tu koszty były spore,
- kontynuować trasę i w razie napotkania śniegu nie do pokonania zawrócić.
Wygrała opcja numer trzy :) Nie ma co pękać, jesteśmy na wyprawie, co ma być to będzie.
Podziękowaliśmy za kawę, ciasto, grzanki z serem, przepyszną pastę rybną i wszystkie inne smakołyki. Chcąc uregulować rachunek okazało się że był to poczęstunek od obsługi hotelu. Zrobiło nam się bardzo miło. Raz jeszcze podziękowaliśmy za posiłek oraz ostrzeżenie i ruszyliśmy przed siebie.
Dzień zakończyliśmy dystansem 80 km na wysokość 500 m n.p.m. Na górze znajdowała się elektrownia wodna. Rozbiliśmy namiot nad jednym ze sztucznie utworzonych zbiorników wodnych. Podłoże w tym miejscu było bardzo kamieniste. Udało nam się znaleźć 3m2 trawy. Kuba z Kędziorem mieli pecha i przez około trzydzieści minut wykopywali spod namiotu kamień, który okazał się głazem wielkości sporej rowerowej sakwy. Ja z Marcinem mieliśmy jedynie dwa małe kamyki, które usunęliśmy w 5 minut. W trakcie rozbijania namiotów bardzo gęste chmury okryły nas niczym puchowa kołdra. Niestety wraz z nimi także wilgoć i zimno. Schowaliśmy się szybko do namiotów, spojrzeliśmy na jutrzejszy plan i zasnęliśmy.
Zapowiedzianego śniegu i potoków wciąż nie było!
Pierwszy budzi się Tomasz. Jak zwykle punktualnie, niezawodnie, bez budzika, a może i miał budzik? Ja nigdy go nie słyszałem ;) Wytrwale bronię tytułu „Króla Drzemek” nadanego mi przez kolegów na poprzednich wyprawach :D Z relacji tego poranka wiem, że pogoda za połą namiotu nie zmieniła się od poprzedniego wieczoru. W gęstej mgle nie było sensu jechać. Widoczność ograniczała się do 10 metrów, słońce z trudem przedzierało się przez chmury. Nasz odpoczynek trwał więc dłużej.
Od samego ranka w głowie każdego z nas krążyła jedna myśl „co nas czeka dalej?, dlaczego droga jest zamknięta?”. Zatrzymaliśmy po drodze kilka samochodów jadących z południa na północ by dowiedzieć się co czeka nas dalej. Wszyscy zgodnie mówili, że droga jest zamknięta. Jeden młodzieniec w mini terenówce pokazał nam zdjęcie tablicy informującej o zakazie jazdy.
Pogoda była idealna. Słońce przyjemnie grzało, wiatr wiał plecy, a my przyzwyczajaliśmy się do nieustających wybojów. Były one chyba spowodowane pracującymi amortyzatorami monster tracków, których w sezonie przejeżdża tędy pewnie tysiące. Swym kształtem przypominają ślady opon od traktora, tylko są poprzeczne a nie ułożone w jodełkę. Podczas całodziennej jazdy człowiek myśli nad różnymi rzeczami, nawet o podłożu, po którym jedzie.
Po kilku godzinach dojechaliśmy do tablicy ze zdjęcia. Popatrzeliśmy po sobie, rozejrzeliśmy się dookoła wciąż wypatrując śniegu i wody, których… nie było. Napis na zakazie informował, że wjazd grozi grzywą, droga oficjalnie jest zamknięta. Ponoć droga miała być otwarta na dniach i właśnie kończono jej remont po zimie. Zaryzykowaliśmy i ruszyliśmy przed siebie.
Na 20 kilometrze trasy, podczas postoju na punkcie widokowym spotkaliśmy terenowy samochód. Na drodze, która jest zamknięta więc trochę nam ulżyło, że nie tylko my trochę łamiemy prawo. Poznaliśmy przemiłą czeską parę i towarzyszących im dwóch szkotów. Otrzymaliśmy od nich kilka cennych wskazówek. Potwierdzili, że na trasie fragmentami zalega jeszcze śnieg, ale drogę da się przejechać. Spojrzeli na nas, na nasze rowery, na wodoodporne sakwy i pewnie powiedzieli, że tak przygotowani damy sobie radę w 100%. Wskazali na mapie fragmenty trasy, na których powinniśmy uważać. Dali nam również swoją mapę szlaku pieszego z zaznaczonymi Hytte (otwarte, ogólnodostępne domki dla turystów), gdzie mogliśmy przenocować pod dachem.
Tego dnia problem sprawił nam tylko jeden grząski odcinek drogi, który finalnie pokonaliśmy pchając rowery.
Nocowaliśmy na polu namiotowym Hveravellir, na którym trwały prace remontowe do zbliżającego się sezonu turystycznego. Jako, że mieliśmy własny namiot nie było problemu i rozbiliśmy się na kawałku polany. Był to pierwszy płatny nocleg na wyspie w kwocie 1200 Koron Islandzkich (około 35 zł) od osoby.
Na terenie kempingu znajduje się kilka gejzerów, które można bezpłatnie oglądać. Dla regeneracji można skorzystać z kamiennego basenu z naturalnymi wodami termalnymi. My niestety za późno ogarnęliśmy regulację temperatury wody i w 100 stC pomoczyliśmy jedynie nóżki ;) A wystarczyło wrzucić rurę z zimną wodą do baseniku by nieco ostudzić wody termalne.
Podsumowując miejsce, w którym byliśmy:
– w cenie za nocleg otrzymaliśmy trawę bez kamieni pod namiot,
– wrzątek do naszych liofilizatów,
– możliwość obejrzenia gejzerów i wdychania niepowtarzalnego siarkowego zapachu,
– możliwość skorzystania z naturalnego basenu termalnego.
Interior dzień trzeci
Tego dnia spotkaliśmy tylko jeden samochód. W ciszy i pięknej pogodzie pokonywaliśmy kolejne kilometry księżycowego krajobrazu. Po raz kolejny przeprawialiśmy się przez rzekę pchając rowery do po osie w wodzie. Kilka razy zboczyliśmy z drogi celem ominięcia sporych zasp śnieżnych. Spotkani dzień wcześniej podróżnicy uprzedzili nas przed wielkimi płatami śniegu na trasie, które lepiej ominąć bokiem. Należy uważać na rzeki, które mogą znajdować się pod dużymi połaciami śniegu.
Przez cały dzień, po obu stronach drogi, wpatrywaliśmy się w lodowce, które z każdym obrotem korby odsłaniały swoje kolejne wdzięki. Po prawej stronie lodowiec Langjökull, pod którym spaliśmy juz poprzedniej nocy. Jest to drugi co do wielkości lodowiec na Islandii. Po lewej stronie lodowiec Hofsjökull – trzecie co do wielkości.
Tradycją naszych większych i mniejszych wyjazdów są „statystyki”. Są one podawane w trakcie dnia, w połowie dnia i na koniec dnia. Tak naprawę zawsze spontanicznie i bez konkretnego celu ;) Czasem motywują, a czasem śmieszą. Tego dnia pokonaliśmy 50 kilometrów. Po bezdrożach, śniegu, grząskim podłożu, wodzie, z wiatrem i pod wiatr. To wszystko w ponad 7 godzin. W tym czasie milczeliśmy, wypatrywaliśmy śniegu, śmialiśmy się i lepiliśmy bałwana :) Ilość kilometrów i czas nigdy nie są miarą tego co przeżyliśmy, ale nasze umysły lubią statystyki więc należało je podać :)
Tego dnia planowałem dojechać do ogólnodostępnej Hytte. Rozłożyć śpiwór w małej chatce, rozpalić kozę lub kominek i spać bardziej jak w domu niż na biwaku. Niestety plan idealny legł w gruzach. Podczas planowania trasy wiedziałem, że będziemy musieli pokonać w tym miejscu rzekę. Nie wiedziałem tylko, a może nie pomyślałem o jakiej porze roku będziemy ją pokonywać, że nasze rowery to nie łodzie czy nawet pontony i głębokiej rwącej rzeki nie pokonają. Planując trasę na widoku satelitarnym mapy wyglądało to całkiem nieźle ;)
Na szczęście jakiś islandzki skrzat czuwał nad nami i w miejscu niedoszłej przeprawy promowej była czynna restauracja z polem namiotowym. Niezwykle uprzejma młoda dama, która nas ugościła zrobiła nam przepyszną kawę z wielką dolewką. Kawa wypita przy stole, a nie na stojąco obok namiotu, to przyjemność jakiej od kilku dni nie doświadczyliśmy. Po jej wypiciu i zjedzeniu pysznej muffinki pogawędziliśmy chwilę z właścicielką przy kieliszku polskiej wódki, zakąszonej polską suchą kiełbasą. Niesamowite jak lokalne specjały potrafią podtrzymać rozmowę. Zbliżała się północ i wszyscy byliśmy zmęczeni czas było udać się na spoczynek. Wcześniej jednak ostatnia przyjemność tego dnia, a mianowicie gorący prysznic! Niby mała rzecz, a cieszy :)
Interior dzień czwarty
Niezwykłe miejsce z bajecznym widokiem na jezioro Hvítárvatn i nieopuszczający nas lodowcem Langjökull to ostatni przystanek naszej drogi przez interior. Żegnamy się z przesympatyczną gospodynią, która mówi nam, że jesteśmy pierwszymi turystami, którzy w tym roku pokonali trasę z północy na południe, ba! jesteśmy pierwszymi rowerzystami którzy w 2015 roku przejechali interior! Tego się nie spodziewaliśmy i z lekko połechtanym ego i poczuciu, że jesteśmy SundayBikers jedziemy w stronę cywilizacji.
Jeszcze na księżycowym podłożu spotykamy parę rowerzystów, którzy dopiero co zaczęli zostawiać ślady swych opon na tym kamienistym podłożu. Tym razem to my mamy informację o trasie, o śniegu i możliwych utrudnieniach. Mówimy w którym miejscu lepiej ominąć drogę łukiem, wymieniamy uprzejmości i żegnamy się z uśmiechem na twarzach.
Meldujemy się na 600 m n.p.m. gdzie przekraczamy tablice informujące o zakazie wjeżdżania na drogę nr 35. Po kilku kilometrach zjazdu wjeżdżamy na asfalt, którym dojeżdżamy do jednej z większych naturalnych atrakcji wyspy, wodospadu Gullfoss.
Wracamy na asfalt, zostawiamy pustkowie bez ludzi za sobą. Udało nam się zrealizować założony pod koniec zeszłego roku plan.
Nasza Islandia to nie tylko pył i kamienie. To także kilka atrakcji turystycznych lecz dla nas najważniejszym celem było właśnie odludzie. Zmierzenie się z samym sobą podczas samodzielnego przejazdu przez Interior. Sprawdzenie swojej samodzielności, samowystarczalności i wytrzymałości. Było to także test dla naszej przyjaźni, który zdaliśmy na piątkę z plusem. Ku zdziwieniu niektórych znajomych nie pokłóciliśmy się ani razu. Przez cały wyjazd byliśmy zgodni. Myślę, że wspólny cel sprawia, że ludzie potrafią z sobą współpracować i wspierać się w trudnych sytuacjach.
Polecamy Islandię każdemu miłośnikowi dwóch kółek. Jeśli nie straszne Ci niskie temperatury i silny wiatr, jeśli szukasz miejsca odosobnienia to jest to miejsce dla Ciebie. My podróżujemy na rowerach górskich, ale miłośnicy rowerów szosowych również znajdą tutaj miejsce dla siebie. Jeśli więc lubisz obcować z naturą, chcesz odpocząć od tłocznego miasta i sprawdzić swoją rowerową kondycję fizyczną koniecznie i odwiedź Islandię!
Radek Piotrowski