To nie będzie wpis o Islandii. Jeśli chcecie ją zobaczyć, to najlepiej na własne oczy. Żadne zdjęcie czy nawet film nie jest w stanie oddać magii tego niesamowitego miejsca. Poza tym nie poleciałem tam zwiedzać. Jasne, chciałem zobaczyć jak najwięcej pięknych miejsc i zapewniam Was, że widziałem ich tak wiele, że do dzisiaj ciężko mi je wszystkie „przetworzyć”. Celem mojego wyjazdu nie były też wczasy. Codzienne pokonywanie na rowerze od kilkudziesięciu do ponad stu kilometrów, ciężko nazwać urlopem. Nawet jeśli lubi się aktywny wypoczynek, tak jak ja (nie umiem leżeć plackiem na plaży). Nie przejechałem Islandii na rowerze, bo kocham na nim jeździć. Zupełnie nie, ale ten wątek rozwinę za moment. Poleciałem tam przeżyć przygodę życia i zmierzyć się ze swoimi słabościami. Bez jakiejś wielkiej spiny, ale chciałem sobie udowodnić, że dam radę. Poza tym czułem, że sprawi mi to dużo radości.
Pierwsza sprawa – nie jestem profesjonalnym sportowcem. Nie jestem nawet pół-profesjonalnym rowerzystą. Prawda jest taka, że od 2 lat nie jechałem na rowerze. Staram się wprawdzie regularnie biegać, więc jakąś kondycję miałem. Poza tym – nic więcej. Nawet się nie znam jakoś szczególnie na rowerach. Okazało się jednak, że wielkiej filozofii tutaj nie ma – siadasz na rower i pedałujesz ile sił w nogach. Jak się zdarzały trudniejsze odcinki, to zeskakiwałem z siodełka i maszerowałem, żeby chwilę odpocząć. Chcę przez to powiedzieć, że nie trzeba być „wyczynowym” sportowcem, żeby zaliczyć taką podróż. Mało tego, uważam, że przygotowanie fizyczne oczywiście bardzo się przydaje, aczkolwiek nie da się „zasymulować” takiej wyprawy. To, że codziennie wyjdziemy z domu i przejedziemy dziesiątki kilometrów, po znanej nam trasie, niewiele zmieni. No może poza tym, że wydolność naszych nóg będzie większa. Ale zapewniam Was, że to nie siła fizyczna czy kondycja nie są najważniejsze podczas takiej przygody. Najważniejsze jest to, że musi nam się chcieć. I musi to być naturalny proces.
Szczerze, przez całe te 3 tygodnie, nie poczułem choćby jeden raz, że mi się nie chce. Pedałować pod silny wiatr owszem, bardzo często mi się nie chciało, bo naprawdę można od tego zwariować, ale rozkładać i składać namiot, pakować się, spać na ziemi, jeść po raz setny kanapkę z serem czy myć się w zimnej wodzie, ani razu. Nie zastanawiałem się nad tym nawet przez moment. Szczerze, nie miałem nawet na to czasu. Ciągle coś się działo. W obecnych czasach przyzwyczajeni jesteśmy do wszystkiego co szybkie, mocne i intensywne. A tu się okazuje, że jazda przez cały dzień po asfaltowej drodze i noc spędzona w namiocie, który musimy sami rozłożyć, staje się super przygodą. Małe rzeczy cieszą najbardziej, a jak jeszcze możemy coś zrobić własnymi rękami, a nie przez ekran dotykowy przy użyciu internetu, to jest już w ogóle super-extra. Oczywiście sama Islandia w tym przypadku jest najważniejsza, bo naprawdę jest czym nacieszyć oczy. I to w zasadzie na każdym odcinku.
Kolejna istotna kwestia, to niespodziewane problemy, przygody czy przeszkody. A w zasadzie umiejętność podchodzenia do nich ze spokojem. Podczas takiej wyprawy po prostu musisz znaleźć wyjście, nie ma innej opcji. Nie rzucisz wszystkiego w kąt i nie pójdziesz do domu. Nie zadzwonisz do kumpla, żeby po ciebie przyjechał. Gdy droga robi się trudna, wieje zbyt silny wiatr lub stajesz przed wielkim wzniesieniem na koniec dnia – nie zawracasz – bo wiesz, że to cię nie ominie. Wtedy „wyłączasz” myślenie i po prostu jedziesz, tudzież idziesz przed siebie. Powoli, ale konsekwentnie naprzód. A potem to procentuje. Najbardziej spełniony i zadowolony czułem się właśnie po najtrudniejszych odcinkach. Gdy już zaczyna Ci się robić ciemno przed oczami, ale nie jesteś w stanie opanować swojego uśmiechu. Kto by pomyślał, że jazda na rowerze może dać tyle szczęścia. Kolejna sprawa to bycie elastycznym. Przed wyjazdem nie analizowałem trasy, nie sprawdzałem trudnych odcinków, wzniesień etc. Wiedziałem, że się nie zgubię – „jedynka” zatacza przecież koło wokół wyspy. Mogłoby się to początkowo wydawać bardzo lekkomyślne, ale finalnie wyszło mi na dobre. Wolałem nie wiedzieć co mnie dzisiaj czeka, w ten sposób każdy dzień był przygodą. Inna sprawa to warunki pogodowe. Możesz sobie zaplanować, że danego dnia zrobisz 50km, a drugiego 80km, a potem się okaże, że wiatr szybko zweryfikuje Twoje plany. Dla mnie bycie elastycznym czy spontanicznym nie było problemem, ale dla odmiany, musiałem nauczyć się „spokoju” i konsekwencji. Zdobywania odcinka za odcinkiem. Mozolnej jazdy pod wiatr do kolejnego wzniesienia, z nadzieją, że za nim już nie będzie tak wiało. I nawet czasem nie wiało ;)Bardzo miło też wspominam etap „oswojenia się” z drogą. Przez pierwsze trzy dni byłem jeszcze spięty, nie wiedziałem co mnie czeka, obawiałem się pogody, odległości, czy dam radę dojechać do kempingu itd. A potem nadszedł ten piękny moment kiedy wszystkie wątpliwości i rozterki ze mnie spłynęły. Tak jak pisałem w dziennikach, później czułem się już częścią krajobrazu. Szczególnie gdy ludzie robili mi zdjęcia. Nie mówiąc już o okazywaniu sympatii podczas przypadkowych spotkań. Tak wiele osób mówiło mi z nutą zazdrości, że też bardzo chcieli jechać na rowerze, ale wybierali auto ze względu na swoje wątpliwości. Nie koloryzuję. Naprawdę w 80% przypadków, dało się wyczuć tę melancholię w głosie, gdy mówili – Yes, I’m doing the ring road as well, but in a car...
W ogóle jedną z najlepszych nagród za pokonanie tej trasy, są ludzie, których poznałem w trakcie tej podróży. Ludzie z naprawdę najdalszych zakątków świata, wszyscy życzliwi, otwarci, pomocni. Podobno Islandia tak działa na człowieka. Zbliża, łamie stereotypy i zahamowania. A jeszcze wracając do tego podróżowania autem, to nie neguję tego środka transportu, żeby nie było. Rower ma niestety wiele ograniczeń. Nie da się dojechać we wszystkie miejsca, a nawet 20-30 km w boczną drogę, by zobaczyć coś ciekawego. To często wyprawa na cały dzień, z której trzeba niestety zrezygnować. Dlatego wiem, że następnym razem chciałbym się wybrać na Islandię właśnie autem, żeby „uzupełnić” te wszystkie miejsca, których nie wiedziałem. Przechodząc powoli do podsumowania. Początkowo, wyobrażałem sobie często jak wspaniałe będzie zakończenie tej przygody. Jednak im dłużej jechałem, samo poczucie „finiszu” stawało się coraz mniej ważne. Liczyła się wyprawa sama w sobie. Wydawało mi się, że na mecie będę czuł niesamowitą satysfakcję, że będę skakał z radości i płakał ze szczęścia. Tylko, że zdążyłem tego wszystkiego doświadczyć w tzw. międzyczasie. Każdego dnia mojej podróży. Uważam też, że najważniejszy był początek. Plus moje nastawienie oczywiście. Jeśli nie poddałem się w ciągu trzech pierwszych dni, jeśli przejechałem jednego dnia ponad 100 km, wiedziałem, że dam radę. Jasne, spodziewałem się, że będzie bardzo ciężko, ale nic z czym nie mógłbym sobie poradzić. To w końcu tylko droga. Wiadomo, że pokonywanie własnych ograniczeń daje wiele satysfakcji. Przed wyjazdem nie spałem pod namiotem chyba z 10 lat, mało tego, zawsze wspominałem to kiepsko. No ale coś za coś. Na spanie w hotelach nie było mnie stać, zresztą bardzo się z tego cieszę, bo zmieniłoby to całkowicie kontekst tej wyprawy. Okazało się, że spanie pod namiotem jest super i już te kilka dni po powrocie strasznie mi tego brakuje. Podobnie z samą jazdą na rowerze. Trochę się bałem, że po 2-3 dniach może przyjść kryzys fizyczny, ale nic takiego się nie wydarzyło. Nawet raz nie bolał mnie tyłek, nie doświadczyłem żadnych obtarć czy choćby jednego odcisku. Nie bolała mnie głowa, ani brzuch i nie przeziębiłem się, pomimo tego, że nieraz przewiało mnie na wszystkie strony.
Także, jeśli mogę sobie pozwolić na jedną, najważniejszą moim zdaniem radę, to jeśli macie pomysł na jakąś przygodę – nie zastanawiajcie się zbyt długo, nie analizujcie, nie szukajcie wymówek. Nie chcę Was namawiać do rzucania pracy i jechania w nieznane, ale bardzo mocno polecam – wycieczki poza wasze strefy komfortu. Tak jak w reklamie – Just do it.
Podziękowania.
Chciałbym bardzo, ale to bardzo podziękować firmie Kands, która zasponsorowała mnie i przekazała mi rower na tę wyprawę. Dzięki jego super trwałości i nowoczesnym rozwiązaniom, nie miałem żądnych problemów. Nawet na trudnych, szutrowych drogach. Dodam, że mam 195 cm wzrostu i warzę spokojnie ponad 90 kg + około 30 kg bagażu. Gdybyście byli zainteresowani bardziej, model, którym jechałem nazywa się Elite Pro. Polecam mocno! – www.kands.pl
Równie mocno chcę podziękować Michałowi Mogile z Iceland News Polska, który „towarzyszył” mi wirtualnie przez całą podróż, udzielając wielu trafnych wskazówek. Fajnie było się na koniec spotkać w Akranes i pogadać trochę „face to face”. Świat robi się coraz mniejszy i to jest super. Dziękuję Markowi i Kasi z Patreksfjordur, którzy gościli mnie na zachodnich fiordach. Była to super przygoda, miałem okazję dowiedzieć się sporo ciekawostek o tych rejonach, zobaczyć niesamowite krajobrazy i bardziej „dzikie” oblicze Islandii. Nie mówiąc już o ciekawych rozmowach w przemiłej atmosferze. Dziękuję Monice i Ryśkowi, którzy prowadzą swój motel w miejscowości Vogar i zaprosili mnie na ostatnie 2 noce do siebie, żebym mógł odpocząć przed odlotem w lepszych warunkach. Mało tego, poprzez pewną pomyłkę, gdy nie udało mi się wylecieć w planowanym terminie, mogłem jeszcze u nich zostać przez kolejne trzy dni. Naprawdę super ludzie i mocno polecam Wam ich miejsce na wypoczynek czy długoterminowo – www.arktikrok.com
Last but not least – dziękuję Wam wszystkim czyli czytelnikom. Dostarczyliście mi wiele pozytywnych wrażeń, wskazówek i dzięki waszym komentarzom i wiadomościom, miałem 300% motywacji, by jechać dalej przed siebie. Cieszy mnie to szczególnie, bo często my, Polacy, sami mamy o sobie opinie, że jesteśmy zazdrośni, zawistni i małostkowi. Zupełnie niesłusznie, co doskonale pokazała ta cała akcja. Pozdrawiam meeeega serdecznie całą Islandzką Polonię. Szkoda, że nie udało mi się spotkać ze wszystkim, ale mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja :) Tak jak napisał Michał w ostatnim poście na Iceland News Polska, to nie koniec moich przygód na Islandii. Niektórzy z Was już wiedzą, że poza podróżowaniem, zajmuję się również muzyką. Od lat nagrywam płyty solowe, a ostatnio jako frontman w zespole Zaburzenia, który tworzę wraz z Szatt’em – młodym, bardzo utalentowanym producentem muzyki elektronicznej. Bardzo chciałbym zagrać dla Was koncert w Rejkiawiku i przy okazji nakręcić teledysk. Byłaby to okazja do spotkania się, spędzenia trochę czasu i rozmów. Mam nadzieję, że chętnie byście wpadli nas posłuchać. Zobaczymy jak się wszystko potoczy, ale wstępnie planowalibyśmy to wydarzenie na koniec lata, zaraz po sezonie. Będziemy o tym jeszcze pisać, więc mam nadzieję, że do zobaczenia! ;)
Także raz jeszcze moi drodzy, dziękuję za wszystko. Zabieram się teraz za książkę opisującą moją podróż, która będzie zawierać więcej porad praktycznych, ciekawostek, bardziej szczegółowych opisów itd. Trzymajcie kciuki, żeby się udało! Zapraszam Was też bardzo serdecznie do śledzenia mojej twórczości w internecie: Kuba Witek (oficjalny profil) – Strona internetowa (w budowie) – Zespół Zaburzenia / www.zaburzenia.com
Cały dziennik z wyprawy możecie znaleźć TUTAJ