Dzień 17:
Przyznam się szczerze, że o dzisiejszym dniu miałem nie pisać. Rano zjadłem puszkę tuńczyka z resztką chleba i wyruszyłem, z Langaholt, w kierunku Eldborg. Jest tam hotel, kemping, basen i restauracja. Liczyłem też na sklep, ale do tego zaraz dojdę. Widoczki po drodze były piękne, aczkolwiek nic takiego czego już nie zdążyłem Wam pokazać. Zapowiadał się totalnie „zwyczajny” dzień. W Langaholt nie było dostępu do prądu, więc moja bateria była na wyczerpaniu, w związku z czym, nie zrobiłem zbyt wielu zdjęć. Nawet wiatr nie był jakoś szczególnie uciążliwy, więc do Eldborg dotarłem wczesnym popołudniem.
Niestety okazało się, że nie ma tam sklepu, a restauracja oczywiście nie jest na moją kieszeń. Szczególnie pod koniec mojej podróży. Mimo to byłem już strasznie głodny. Jednak przez 45 km spala się sporo kalorii. Do następnego sklepu – czyli Borganess – kolejne 45 km. A miałem wreszcie dzisiaj odpocząć, jestem już strasznie zajechany. Zamawiam dwie „kanapki” (jedna 1000 kr, w sumie 2000, za co „żyję” tutaj spokojnie dwa dni, kupując w supermarkecie), które okazują się zwykłymi, trójkątnymi, tostami. Przynajmniej ciepłe. Kupuję jeszcze dwa snickersy i w drogę.
Na horyzoncie pojawia się znajomy kształt. To Kedir – wulkan, na który wspinałem się na swoje urodziny, zimą zeszłego roku. Gdy kończę zataczać wokół niego koło zaczyna strasznie wiać. Przyznam też, że jestem już bardzo, ale to bardzo zmęczony. Islandia postanowiła dać mi jeszcze wycisk na sam koniec. Pewnie dlatego droga ciągnie mi się niemiłosiernie. Ale już dobrze, znak informuje mnie, że zostało 24 km. Powoli, ale do przodu. Mijam pastwisko koni. Jeden wyraźnie „pozuje” przy drodze, więc zatrzymuję się zrobić mu kilka fotek. Piękne zwierzę. I ta grzywa powiewająca na wietrze.
W końcu docieram na skraj Borgranes. Przed samym miasteczkiem jest kilka zjazdów i podjazdów, które wypompowują mnie już do końca. Za znakiem informującym mnie, że dotarłem do granic miasta, już tylko prowadzę rower, w poszukiwaniu pola namiotowego. Jest, ale najpierw muszę jeszcze zaliczyć sklep. Już nie mogę się doczekać, żeby coś zjeść – mam wrażenie, że wypedałowałem dziś z siebie wszystkie siły. Tym razem moja „kołysanka” to szum samochodów przy jezdni (kemping leży zaraz przy drodze wjazdowej). Na szczęście jestem już taki zmęczony, że zaraz po kolacji odpływam. Jestem już tak blisko. Jeszcze tylko dłuższy postój w Arkranes i dotrę do celu mojej wyprawy, Dobranoc.
***
Dzień 18:
Udało mi się nawet nieźle wyspać i o dziwo, nie śniło mi się, że jadę na rowerze. Kolana niestety wysiadły, ledwo wstaję z namiotu. Tutaj taka szybka dygresja. Trochę się obawiałem tylu nocy pod namiotem, szczególnie, że nie pamiętam kiedy ostatnio ( w sensie przed Islandią) miałem okazję. Pewnie jakieś 10 lat temu. Mimo to, przyzwyczaiłem się szybko. Gdyby nie to, że już po kilku dniach z maty zaczęło schodzić mi powietrze, rzekłbym nawet, że budzę się z super samopoczuciem – psychicznym i fizycznym. I to po przejechaniu każdego dnia sporej ilości kilometrów. Jest tylko jeden kiepski moment. Gdy po przebudzeniu, trzeba na chwilę wyskoczyć z cieplutkiego śpiwora do toalety. No ale da się przeżyć. Dzisiaj leżę do 14:00 i oglądam seriale. Pogoda jest kiepska, więc zwiedzanie odpada, poza tym muszę oszczędzać nogi. Jeszcze dzisiaj chcę dotrzeć do Arkranes gdzie zostanę na kilka dni przed finiszem.
Gdy w końcu wyruszam, pierwsza myśl jaka mnie dopada to – wykrakałeś z tą pogodą – nie dość, że silny wiatr wieje mi w twarz, to jeszcze zaczyna padać. Gdyby mnie tak złapało w pierwszym tygodniu mojej wyprawy, pewnie bym to strasznie przeżywał. Dziś, gdy do Reykjaviku zostało mi mniej niż 100 km, pogoda nie robi już na mnie wrażenia. Nauczyłem się tutaj nie zastanawiać nad takimi rzeczami. Wieje to wieje – nic to nie zmienia, muszę jechać dalej. Podobnie z deszczem. Przyjmuję do wiadomości, że pada, natomiast zakładam okulary przeciwsłoneczne, żeby mi nie leciało w oczy i zasuwam dalej. Jedyna strata – to w zasadzie nie wyciągałem aparatu – choć prawdę mówiąc, przy takiej pogodzie, nie bardzo jest na czym zawiesić oko.
Gdy docieram do Akranes, tak sobie tylko myślę, że fajnie by było gdyby, choć na chwilę przestało padać jak dotrę w końcu na pole namiotowe. Na szczęście, moje pobożne życzenie zostaje spełnione. Jest mżawka, ale udaje mi się szybko rozstawić namiot. Potem gorący prysznic i siadam na chwilę w suszarni podładować baterie i skończyć ten dziennik. Chyba nie będę Was zanudzał przez następne 2 dni (chyba, że się wydarzy coś nieoczekiwanego), tylko kolejny, a zarazem ostatni wpis przygotuję już na mecie. Mam sporo refleksji, które zostawiłem na koniec. I jeszcze będzie filmik podsumowujący, ale to dopiero jakiś czas po moim powrocie do Polski. Miłego wieczoru moi drodzy i jeszcze raz bardzo Wam wszystkim dziękuję za wsparcie. Już prawie meta. Strasznie dziwnie się z tym czuję, więc póki co staram się o tym nie myśleć. Do następnego!
P.S. Jeśli macie ochotę i spodobały Wam się moje dzienniki, w międzyczasie, zapraszam Was na mój blog, na którym dziele się swoimi rożnymi refleksjami – www.medium.com/@kubawitek