Dzień 11:
Przyznam, że po tym wczorajszym basenie, dzisiaj wyjątkowo nie chcę mi się wstawać z… tu chciałoby się napisać z łóżka, ale z maty, brzmi bardziej autentycznie i dramatycznie. Spakowałem się dzisiaj w ekspresowym tempie, szkoda, że nikt tego nie nakręcił. Cóż, muchy potrafią człowieka zmotywować. Zaraz za Laugarem zaczyna się pierwsze wzniesienie. Kolana mam jak z waty, do połowy podjeżdżam, dalej wchodzę, bo „koła mi się coś nie kręcą”. Jest szczyt, wsiadam z powrotem na rower i rzucam się pełną parą w dół. Hamuje dopiero przy wodospadzie Godafoss. Ledwo schodzę z roweru – rozstępują się chmury i cały rejon wodospadu pięknie rozświetla słońce.
Niesamowite miejsce. Staram się podejść z każdej strony. Cykam zdjęcia. Wdrapuję się na skałki na skraju spadającej wody. Jest trochę mokro, ale było warto – z tej strony widać piękną tęczę nad wodospadem. Wracam na ścieżkę i zaczepiam parę w średnim wieku o zdjęcie. Z daleka było widać, że bardzo sympatyczni. Okazało się, że z Finlandii. Namawiają mnie koniecznie na przyjazd, zachwalają zalety ich krainy. Odpowiadam, że nie muszą mnie namawiać, bo uwielbiam „zimne kraje” skandynawskie i nie byłem jeszcze tylko właśnie w Finlandii. Marzy mi się wyjazd na koło podbiegunowe.
Ruszam w dalszą drogę. Aż ciężko uwierzyć jaki się zrobił upał, muszę się porozbierać i nasmarować olejkiem do opalania, żeby mnie znowu nie spiekło. Raz już zlekceważyłem „islandzkie” słońce, którego często nie czuć przez silny wiatr. Prawie cały czas mam z górki, więc jedzie mi się wyśmienicie. Na końcu doliny spotykam parę rowerzystów, jak się okazuje z Islandii! To pierwszy reprezentanci wyspy na jakich trafiłem. Większość to Kanadyjczycy i Amerykanie. Okazuje się, że oni również objeżdżają Islandię, ale od drugiej strony. Byłbym zapomniał – Pan ma 70 lat, Pani 69. Próbowali już w 2012, ale im się nie udało. Pytają skąd jestem – odpowiadam, że z Polski – śmieją się pytając: „And you don’t smoke?”. Ah te stereotypy. Trzymam za nich kciuki, mam nadzieję, że tym razem im się uda. Kilka kilometrów dalej zaczyna się długi podjazd. Widziałem go już z daleka. Czekał na mnie. Prowadzi przez całe pasmo górskie na drugą stronę. Trochę podjeżdżam, trochę podchodzę. Zastanawiam się czy ktokolwiek jest w stanie wjechać na szczyt bez wchodzenia i jak poradzili sobie z nim Kanadyjczycy. Wspinaczka strasznie mi się ciągnie. Nie liczyłem czasu, ale to już chyba ponad godzinę. Robię się już głodny, a nie bardzo mam co jeść, bo zapasy miałem zamiar uzupełnić dopiero w Akureyri. Przypominam sobie o kruchych ciastkach z czekoladą i robię sobie przerwę na jeden z półek. Miałem jeszcze gorącą herbatę w termosie, więc maczam w niej ciastka. Pycha. Przede mną piękny widok na dolinę i rzekę.
W końcu dochodzę do szczytu. Zaczyna się zjazd. Mało tego – jeden z najpiękniejszych zjazdów całej podróży. Krętą drogą, po zielonych zboczach gór, ku zatoce, w której woda ma kolor szmaragdowy. W tle więcej gór, z wierzchołkami pokrytymi jeszcze śniegiem. Dla takich chwil się żyje.
Kilkanaście kilometrów dalej, dostrzegam na horyzoncie Akureyri. Miasteczko prezentuje się świetnie. Zatrzymuję się na zdjęcia, bo akurat jakiś duży statek wpływa do przystani. Na drugi brzeg zatoki prowadzi wąski most. Strasznie mnie na nim przewiało, ale nie ma co narzekać, jestem już u celu.
Początkowo miałem plan ruszyć jeszcze dzisiaj do Dalviku, ale niestety nie mam już siły. Poza tym od oceanu, czyli w tym przypadku od frontu, wieje silny wiatr. Rozkładam się więc na kempingu, lecę do „taniego” supermarketu gdzie wszystko jest i tak cholernie drogie, jem kolację i mimo zmęczenia, idę jeszcze pospacerować po mieście.
Akureyri robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Wąskie strome uliczki, kolorowe domki, ciekawy kościół na szczycie. No i ta zatoka. Kocham wodę, morza, oceany i chciałbym móc codziennie cieszyć się ich widokiem. Dziwi mnie tylko, że nie jest przecież jakoś wyjątkowo późno, a już większość sklepów i lokali jest zamknięta.
Szczególnie, że kręci się tu wciąż mnóstwo turystów. Chwilę później myślę sobie, że może to nawet lepiej. Może to my, europejczycy, jesteśmy już za bardzo przyzwyczajeni do tego konsumpcjonizmu o każdej porze dnia i nocy, kiedy tylko najdzie nas potrzeba lub kaprys. Może powinniśmy żyć trochę wolniej, spokojniej, bardziej po islandzku?
Z takimi przemyśleniami kładę się spać moi mili. Jutro kolejny dzień walki – 96km do Varmahild. Ostatnie pasmo gór, czuję, że może być ostro, ale cóż, lubię wyzwania. Na dobranoc jeszcze trochę streetart’u z Akureyry.
Tekst i zdjęcia: Kuba Witek