Tyle osób mnie straszyło brzydką pogodą, a tu wita mnie kolejny piękny poranek. Słońce już dawno na posterunku i nawet całkiem mocno grzeje. Zbieram się więc i wyruszam. Już na starcie wiatr w plecy, jak wspaniale! Nagle czuję, że coś jest nie tak, bo przy zjeździe z górki zaczęło mną rzucać na boki. Zatrzymuję się. Niestety – flak. Nie wiem co poszło nie tak, starałem się być strasznie dokładny i zmienić ostatnią dętkę bardzo starannie. Nic nie poradzę, muszę wracać do Hellisandur. Prowadzę rower delikatnie, żeby opona całkiem mi nie spadła. Nie dam sobie rady jednocześnie z niesieniem bagaży i rowerem. Niestety, opona nagle spada i zanim zahamowałem, dętka wyszła na zewnątrz i okręciła się w okół zębatki. Jeden zbyt gwałtowny ruch i całkiem pęknie.
Znoszę więc rower do rowu, na pole lawowe, odpinam bagaże, wyciągam klucze i delikatnie odkręcam koło. Przypominam sobie, że została mi jeszcze reszta mleczka uszczelniającego. Jest ledwo na dnie, ale muszę spróbować. Odkręcam wentyl, wlewam zawartość buteleczki. Czekam chwilę, pompuję, nic. Powietrze dalej schodzi. Zrezygnowany wracam więc na stację benzynową, żeby poradzić się gdzie najbliżej ktoś może mi pomóc. Po drodze spotykam turystów, którzy mówią, że chyba w Ólafsvíku był sklep rowerowy. Nawet jeśli, będę musiał łapać okazję, nie dam rady przejść przez tą wylęgarnię rybitw. Po dotarciu na stację, podpinam koło pod pompkę. W zasadzie wyłącznie w akcie desperacji. Póki co opona trzyma. Robię jedno kółko po placu. Trzyma. Drugie, potem trzecie, aż w końcu decyduję się jechać. Nie wiem jak to możliwe, ale chyba się udało.
Pomimo opóźnionego startu, skręcam na szutrową jezdnię, która prowadzi do kilku atrakcji turystycznych. Oczywiście rower prowadzę, nie chcę ryzykować mojej ostatniej, cudem naprawionej dętki. Najpierw trafiam do miejsca wręcz magicznego – na piaskową plażę pośród czarnych kamieni. Jest to zdecydowanie jedno z najpiękniejszych miejsc w jakie trafiłem podczas mojej podróży.
Następnie decyduję się porzucić rower na parkingu i wybrać się 2 km wgłąb pola lawowego by wspiąć się na mały wulkan. Wizyta na Islandii nie może się dla mnie obyć bez wspinaczki na wulkan – taki rytuał już. Za pierwszym razem, w lutym zeszłego roku, wszedłem w swoje urodziny na Kedir. Poza tym uwielbiam spacery po polach lawowych – mam wtedy dużo różnorakich refleksji.
Wracam na trasę, opona cały czas trzyma. Nawet nie wiecie jak się cieszę, już tak bardzo się bałem, że to może być koniec mojej wyprawy. Na dodatek tak blisko mety. Pruję więc ile sił w nogach, byle tylko dotrzeć do Arnarstapi. Na całym półwyspie wieje niemiłosiernie. Gdy zataczam półkole by dotrzeć na jego południowy brzeg, wiatr wieje od boku. Coraz trudniej jest mi jechać. Muszę sobie robić częste postoje, bo w niektórych momentach już wysiadam. Ile tak może wiać. I to bez najmniejszej przerwy. Nie mniej jednak kieruję się zasadą – do najbliższego wzniesienia – potem powinno być lepiej. Tym razem zasada się sprawdza, nie jest to fenomenalna zmiana, ale przynajmniej jedzie się w miarę równym rytmem.
Dzisiaj mam do zrobienia zaledwie 35 km, a już jestem ledwo żywy. Wiatr wyciąga swoje, poza tym jednak trochę się namęczyłem z tym kołem, a potem jeszcze zaliczyłem ten, w sumie 4 km, spacer na wulkan. Zatrzymuję się jeszcze przy dwóch skałach stojących na krawędzi oceany, które widzę już daleka. Ludzie obserwują tutaj ptaki, budujące swoje gniazda na klifach. Coś jak na Látrabjarg. Proszę przesympatyczną parę francuzów o fotkę przy lodowcu i ruszam dalej. Ostatnie wzniesienie i piękny zjazd do Arnarstapi. |
Na polu namiotowym wieje tak, że nie mam pojęcia czy uda mi się w ogóle ustawić namiot. Ale nie to jest moim największym problemem – nie ma sklepu – a mnie zostało kilka kromek chleba i puszka tuńczyka. To ledwo na kolację. Okazuję się też po chwili, że nie ma prysznica i ciepłej wody. Fuck it. Jadę dalej, choć już teraz wiem, że będzie to jazda centralnie pod wiatr.
Jestem już tak zmęczony, że jest mi to trochę obojętne, a trochę mnie to bawi. Zakładam więc moją wiatroodporną kurtkę i jadę. Jest ostro. Momentami wiatr przesuwa moje przednie koło o dobre kilkanaście centymetrów. Nie wiem czy to przez zmęczenie, czy przez to, że kolejne dni będą już raczej spokojne ( a przynajmniej tak się zapowiada), ale włącza mi się „bojowy” nastrój. Pcham pedały ile mam siły w nogach. Im mocniej nimi obracam, tym mam wrażenie, że wiatr jest silniejszy. Krzyczę, że mnie nie pokona! Teraz może to brzmi zabawnie, ale takie drobne „wygłupy” naprawdę potrafią podnieść morale podczas podróży.
Wieje tak mocno, że momentami jadę pochylony na bok jak motocykliści na zakrętach. W zasadzie „kładę” się na wietrze. W końcu docieram do wzniesienia, śmieje się, że „wygrałem” i że wiatr teraz musi wiać mi w plecy ( na końcu doliny zmieniłem swoje położenie tyłem do niego). Czuję się pięknie. Wiem, że mniej więcej gdzieś na tym odcinku wybija mój 1000 km przejechany na Islandii. W końcu docieram do kolejnego kempingu. Miało być lekkie 35 km – było prawie 70. Pole namiotowe w Langaholt jest kiepskie. W zasadzie to zwykłe pole za hotelikiem, z „polowymi” toaletami i zimną wodą. Trudno, dzisiaj już dalej nie dojadę. Ceny jedzenia są tu zabójcze, zamawiam więc jedno piwo ( dla uczczenia tych 1000 km) i wracam do namiotu. Przed snem zjadam kilka kromek samego chleba z masłem. Tuńczyk musi zostać na rano, kto wie kiedy będzie następny sklep. Gdy wreszcie zasuwam się w śpiworze, słyszę jakiś dziwny szum… Ah to fale oceanu rozbijające się o brzeg lądu. Niezła kołysanka. Dobranoc.
Tekst i zdjęcia: Kuba Witek