Dzień 15:
Pomimo, że w moim namiocie jest całkiem ciemno, rano gdy się budzę, przez drobne szparki, da się ocenić czy jest szaro czy kolorowo. Dzisiaj widzę, że zapowiada się piękny dzień. Wychylam głowę. Grundarfjörður w pełnym słońcu, prezentuje się niesamowicie. Szczególnie z górą Kirkjufell w tle, która sprawia, że miasteczko z daleka wyglądało jak miniaturka. Fajna góra, jedna z najfajniejszych jakie widziałem.
Kawałek dalej zatrzymuję się przy pięknym wodospadzie – Kirkjufellsfoss. Spotykam ludzi z Tajlandii i Chin. Robimy sobie trochę zdjęć wzajemnie, opowiadam im o swojej podróży, bo kilka osób też miało taki pomysł, ale bali się, że to nie na ich siły. Cóż, mówię z godnie z prawdą, że rzeczywiście, trochę kondycji trzeba mieć, nie mniej jednak nie trzeba być zawodowcem, żeby porwać się na taką wyprawę. Ja przecież nie jestem, ale o szczegółach dotyczących tego zagadnienia opowiem na koniec mojej podróży.
Co prawda wzniesienia mnie już wykańczają, ale wciąż staram się dzielnie dawać sobie z nimi radę. W oddali pojawia się Olafsvik. Strasznie dużo ptactwa po drodze. Póki co nie zwracają na mnie szczególnej uwagi, ale czuję się trochę nieswojo. Zatrzymuję się na przystani na krótki postój. Naprawdę, w słońcu Islandia wygląda zupełnie inaczej, niż w szare dni. Wiem, można tak powiedzieć o każdym miejscu, ale tutaj po prostu wszystkie barwy nabierają większego nasycenia. Nie umiem tego inaczej opisać, to trzeba zobaczyć :)
Między miejscowością Rif, a moim dzisiejszym celem, czyli miasteczkiem Hellissandur, rybitwy mają swoje legowiska. Informują o tym, duże, czerwone tablice. Nic nie poradzę, muszę jechać dalej. Rzeczywiście ptaków jest mnóstwo, zaczynają nade mną krążyć, więc mimo zmęczenia staram się pedałować najszybciej jak mogę. Przed samym Hellissandur opadam z sił. Mało tego, przy zjedzie do miasteczka, dwie Islandki zatarasowały drogę wielkimi jeepami, rozmawiając sobie przez okno. Ptaków jest natomiast coraz więcej. Skrzeczą nade mną i po ich cieniu na drodze – mam opuszczoną głowę – widzę jak nurkują. Gdy zwalniam przez zatarasowaną drogą, jeden stuka mi w kask. Przyspieszam więc i omijam samochody trawnikiem. Szybki zjazd i jestem już bezpieczny. Niestety okazuje się, że w trawie coś musiało być, bo złapałem swoją pierwszą gumę.
Po dotarciu na pole namiotowe i rozbiciu obozu, zabieram się za wymianę dętki. Przyznam się szczerze, że nigdy tego nie robiłem. Nie mam też specjalnych łopatek etc. Mimo to całkiem szybko i sprawnie udaje mi się naprawić usterkę. Czuję się super! Trochę się bałem tego momentu, a udało mi się z nim poradzić bez problemu. Prowadzę rower na pobliską stację, pompuję i.. BOOOM. Coś jednak musiałem zrobić nie tak, bo starałem się pompować bardzo delikatnie. Wracam więc na pole i powtarzam cały proces raz jeszcze. Na szczęście miałem dwie zapasowe dętki. Ufff, tym razem się udało. Już nie mogę doczekać się jutra, czyli przejazdu przez Park Narodowy Snæfellsjökull. Szczególnie, że pogoda ma być znowu super. Dobranoc, zmykam spać. Wystarczy tych przygód na dzisiaj.
tekst i zdjęcia: Kuba Witek