Dzień 13:
Budzi mnie telefon, odbieram – „Cześć Kuba, czas wstawać” – jest 4 nad ranem… Ale wróćmy najpierw kilka dni wstecz. Kasia i Marek, po przeczytaniu mojego dziennika na Iceland News, postanawiają się ze mną spotkać. Rozmawiamy kilka razy przez telefon i internet. W końcu mijamy się gdzieś bezwiednie w okolicach Jokulsarlon. Wszyscy żałujemy, bo Marek jest zapalonym rowerzystą i jak usłyszał o mojej przygodzie, koniecznie chciał się ze mną poznać – sam planuje swoje szalone wyprawy. Niestety, oni wrócili na zachodnie fiordy, ja już jestem na wschodnich. Wtedy Marek wychodzi z szaloną propozycją – chce przyjechać po mnie autem jak dotrę do początku północno-wschodniego cypla. Umawiamy się więc na weekend. Muszę tylko dotrzeć do Varmahild… Także jest 4 nad ranem. Pakujemy moje manatki do auta i ruszamy ku wschodnim fiordom. W jedną noc Marek robi ponad 900 km za kółkiem. Mówi, że skoro zaliczyłem już taką wyprawę, koniecznie muszę zobaczyć „dziką” część Islandii. Nawet nie wiecie jak cieszę się z tego powodu, bo moja wyprawa zakładała tylko objazd „jedynką” i nie było by szans, żebym czasowo wyrobił się z objechaniem zachodnich fiordów. A tak będę mógł śmiało powiedzieć, że „liznąłem” każdy rejon.
Na miejscu czeka na nas Kasia z herbatą i pysznym sernikiem. Po wczorajszej przeprawie to miód dla mojej duszy i ciała. Odpoczywamy chwilkę i ruszamy ku Latrabjarg – najdalej wysuniętej na zachód części Islandii. Marek śmieje się, że gdyby nie Azory, byłby to najbardziej wysunięty punkt całej Europy. Jedziemy wąskimi, szutrowymi, drogami zakręconymi wokół stromych zboczy fiordów. Przyznam, że trochę się boje, ale Marek ma wprawę – mieszka w tych rejonach od kilkunastu lat. Latrabjarg jest miejscem niesamowitym. Na stromych, w zasadzie pionowych, ścianach klifu, mewy zbudowały swoje gniazda. Ich „śpiew” miesza się w swojego rodzaju psychodeliczny śmiech.
Natomiast zaraz pod krawędzią zbocza, w wąskich tunelikach, swoje jaja składują Maskonury. Piękne stworzenia. Trzeba trochę cierpliwości, ale udaje mi się w końcu jednego „ustrzelić”. Aparatem oczywiście.
W drodze powrotnej Marek opowiada mi lokalną legendę. W miejscu, które mijamy, kiedyś znajdowała się wioska i przystań wielorybników. Nieopodal leży duży, podłużny, czarny kamień. Waży 130 kg. Legenda głosi, że jeśli ktoś chciał załapać się na połów wielorybów musiał podnieść ten kamień. Jeśli tego nie zrobił, mógł pracować, ale za połowę stawki. Postanawiam spróbować… No niestety, nie nadawałbym się na wielorybnika. Żeby było śmieszniej kamień nazywa się „Judas”.
Zatrzymujemy się jeszcze przy wraku starego statku, który pozostał w zatoce jako atrakcja turystyczna. Na zachodnich fiordach panuje naprawdę zupełnie inny klimat, niż np. na wschodnich. Nie chce porównywać ich piękna, bo każde miejsce jest równie niesamowite, ale tutaj jest naprawdę surowo, dziko i intrygująco. Szczególnie w tej chwili, kiedy na szczytach wzniesień, zawisły chmury. Nie mogę się napatrzeć.
Ostatni przystanek przed Patreksfjordur to plaża. Co jak co, ale takiej pięknej, piaszczystej plaży na Islandii się nie spodziewałem. Szkoda tylko, że woda taka zimna, bo wskoczyłbym od razu. Szczególnie, że woda jest tak niesamowicie czysta i szmaragdowa. No może trochę bałbym się rekinów. No ale wskoczyłbym i tak.
Kilka ostrych zakrętów dalej (oczywiście zawieszonych na zboczu góry nad samą zatoką) dojeżdżamy do domu. Patreksfjordur robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie, choć na pewno w słońcu prezentuje się jeszcze lepiej. W położonym na zboczu fiordu miasteczku żyje tylko ok. 700 osób. Mimo to jest tu szpital, szkoła, port, bank, apteka, basen, a nawet kino. Żyje się więc tutaj bardzo przyjemnie.
Po powrocie czas na islandzką rybę. Dawno nie jadłem tak dobrego obiadu i wcale nie mam na myśli tylko mojej podróży, gdzie obiadem są zazwyczaj kanapki z serem. Ryba jest po prostu wyśmienita. Resztę wieczoru spędzamy z Kasią i Markiem na rozmowach, dyskusjach, pokazują mi zdjęcia ze swoich wypraw, doradzają co jeszcze powinienem zobaczyć. Jest super. Taki dzień był mi bardzo potrzebny (nie mówiąc o praniu w pralce!). Fajnie poznać ludzi, z którymi od razu łapiesz wspólny język i rozmawiasz jak starzy znajomi, pomimo, w zasadzie, przypadkowego spotkania. To najbardziej kocham w podróżach. Nigdy nie wiesz czy nie wrócisz z nich – nie tylko z pięknymi wspomnieniami czy zdjęciami – ale także z nowymi ciekawymi znajomościami. Jestem im bardzo wdzięczny za wycieczkę, gościnę i możliwość zobaczenia Islandii od naprawdę innej strony.
Dziwnie mi będzie dzisiaj spać pod dachem, ale cóż, trzeba się powoli zacząć przyzwyczajać do powrotu. To był naprawdę piękny i ciekawy „day off”. Będę spał jak dziecko. Jutro czeka mnie kolejna przygoda…