Dzień 10:
Raniutko szybko pakuje się do torby, zakładam ”cywilne” ubranie i czekam na ”teleport”. Nadjeżdża. Wsiadam. Czuję się z tym trochę źle, ale nie mam wyboru, jestem wyczerpany po wczorajszej przeprawie przez Oxi. Autobus rusza. Jest piękne słońce. Słyszałem wiele dobrego o Myvatn. Trochę też poczytałem w internecie. Planuję, że jak tylko dojadę, rozbiję namiot i zrobię pranie – wyruszam na jakąś pieszą wycieczkę. Jakoś dam radę, a szkoda pogody. Mam już jakąś chorobę „rowerową” bo patrzę cały czas na drogę i oceniam teren. Przy bardziej stromych podjazdach aż bolą mnie kolana. W końcu zmęczenie bierze górę i nawet nie wiem kiedy, zasypiam.
Budzę się już w Reykjahlíð. Już nie mogę się doczekać aż rozpocznę mój „wakacyjny” dzień. Wyskakuje z autobusu, ale trochę się dziwię, że kierowca nie wysiadł za mną. I zaczyna się… Wszędzie muchy. Setki, tysiące, miliony much. Wlatują mi do oczu, uszu, nosa. Rozglądam się – większość ludzi chodzi w moskitierach na twarzy. Transportuję się szybko pod budynek informacji turystycznej. Pytam o kempingi – są trzy. Czy na każdym są muchy? Raczej tak.
Przypinam torbę do roweru linkami elastycznymi i wsiadam na rower, byle tylko dojechać na kemping. Na pierwszym muchy. Na drugim to samo. Na trzecim wydawało się przez moment, że nie ma. Akurat mocno wiało. Muchy są wszędzie. A miało być tak pięknie. Wiem już, że na pewno tu dzisiaj nie zostaję, choć rzeczywiście okolica prezentuje się świetnie. Jestem zmęczony i nie wyobrażam sobie siedzieć pół dnia w namiocie albo chodzić w moskitierze. Na ostatnim kempingu,w jadalni, dobrze zabezpieczonej przed muchami, przebieram się w moje rowerowe ciuchy i pakuję wszystko do dalszej podróży. Cóż, kolana będą musiały wytrzymać odrobinkę więcej. Niespełna czterdzieści kilometrów dalej, jest następne pole namiotowe w miejscowości Laugar.
Niestety droga prowadzi wzdłuż jeziora. Staram się oddychać tylko nosem i jadę w chustce, ale to męka. Muchy są wszędzie. Dziękuję za taki „day off”. Godzinę później wreszcie opuszczam rejony jeziora. Zatrzymuję się, ściągam chustkę – jest okej. Zgubiłem muchy. Niestety wiatr zaczyna mi solidnie wiać od frontu. Pierwszy raz mam naprawdę dosyć. Nie mam siły jechać i nie mogę tego przeskoczyć. W końcu docieram do miejscowości Laugar. Kemping wygląda nieźle. Jest usytuowany przy niewielkim stadionie i boisku. Zaraz obok znajduje się basen. Muchy wróciły, za pewne za sprawą rzeczki, która płynie nieopodal. Na szczęście już dużo mniej, więc szybko rozstawiam namiot i lecę pod prysznic. Przy stadionie znajduje się budynek z łazienkami, prysznicami (w cenie pola) i fajnym poddaszem, na którym jest kuchnia, jadalnia i dużo kontaktów do ładowania sprzętu i baterii. Super. Podpinam wszystko co mam i idę na basen. Pani w okienku informuje mnie, że płacę 50% ceny, bo gorąca wanna nie jest odpowiednio gorąca. Super. Okazuje się, że jest gorąca wystarczająco, żebym już nigdy nie chciał z niej wyjść. Wreszcie trochę relaksu (baseny oczywiście znajdują się powietrzu z widokiem na góry).
Po powrocie do kuchni spotykam grupkę dojrzałych podróżników z Polski. Rozmawiamy o drogach i miejscach na Islandii wartych zobaczenia. Opowiadam im o swojej podróży, oni opowiadają mi o swoich – m.in. o pięknym Nepalu, który bardzo chciałbym kiedyś zobaczyć. Później trochę o Polsce, zahaczamy o politykę. Takie rozmowy to zawsze ciekawe doświadczenie. Zostaję poczęstowany pysznym, gorącym żurkiem. Nawet nie wiecie jak bardzo super. No to jeszcze kieliszek za spotkanie. Nie ma jak polska gościnność – pozdrawiam serdecznie całą ekipę. Dzisiaj będzie mi się spało wyśmienicie. Także, na szczęście, ten początkowo okropny dzień, kończy się bardzo miło. Zdjęć nie mam zbyt wiele, bo uciekałem przed muchami, ale obiecuję nadrobić w bardziej interesujących miejscach. Jutro na dzień dobry odwiedzam wodospad Góðafoss. Już nie mogę się doczekać, by ruszyć w dalszą drogę.
tekst i zdjęcia: Kuba Witek