Dzień 12:
Zjeżdżam w dół krętymi uliczkami Akureyri nad samą zatokę. Unosi się nad nią nietypowa, dla mnie, pojedyncza linia chmur. Siadam na ławce dopijając sok, zachwycając się po raz ostatni tym pięknym widokiem. Robię jeszcze zdjęcie dużego statku pasażerskiego, który akurat zawinął do portu. Akureyri jest dla mnie zdecydowanie jednym z najładniejszych miasteczek jakie miałem okazję odwiedzić. Czas ruszać dalej.
Zaraz za miastem zaczyna się spory podjazd, który w połączeniu z ostrym słońcem, dostarcza mi sporo wysiłku. Czuję już, że na tym etapie drogi, moja energia nie regeneruje się już tak szybko jak w pierwszym tygodniu. Kolana też coraz bardziej dają o sobie znać, po zaliczeniu tych kilku setek kilometrów. Od półmetku towarzyszy mi też uczucie „powrotu”. Już nie jadę przed siebie, tylko wracam do miejsca startu. Zaczynam myśleć o tym jak trudny będzie finisz tej wyprawy. Po tych trzech niesamowitych tygodniach życia wśród tych wszystkich pięknych i unikalnych krajobrazów, spędzania całych dni na powietrzu, spania w namiocie, spotykania ludzi z całego świata.
To będzie trudny powrót.
W zasadzie każdego dnia nie mogę wyjść z podziwu jak cudownym i zróżnicowanym miejscem jest Islandia. Często nie mogę też uwierzyć, że jestem tu i teraz, że to wszystko dzieje się naprawdę. Tak jest i w tej chwili, gdy jadę piękną doliną, pośród młodych lasów, gór i strumieni. Zatrzymuję się na drugie śniadanie nad jednym z nich. Czuję się wolny. Nic nie muszę, nigdzie się nie spieszę. Grzeję się w słońcu i jadę dalej. Czeka na mnie wspaniała dolina Öxnadalur.
Po drodze zatrzymuję się przy małym motelu i restauracji. Pracuje w niej młoda para z Irlandii. Chciałem nabrać trochę wody, a oni od razu oferują, że dorzucą mi lodu do bidonów. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że mają dużo znajomych Polaków w Irlandii i bardzo ich lubią. Miło to słyszeć. Jak tylko opuszczam teren zajazdu, zachodzi słońce, zbiera się zimny i przeszywający wiatr. Przydałaby się teraz gorąca herbata, a nie woda z lodem. Cóż zaczynam kolejną wspinaczkę. Nie mam już siły wjeżdżać, ciężko mi nawet wchodzić. Wiatr skutecznie wysysa ze mnie resztki energii. Ubieram kurtkę i polar, ale na tym etapie już niewiele to zmienia. Zatrzymuję się co dwa, trzy słupki. Gdy mijają mnie wielkie ciężarówki, zapieram się i odwracam, bo uderzenia skłębionego wiatru są tak silne. Pierwszy raz czuję, że nie mam już całkowicie siły. Jem batonika z sezamem, kanapkę, byle tylko odrobinę się wzmocnić. Nic. Zatrzymuję się co kilkanaście kroków. Końca wejścia nie widać, a ja czuję, że coraz bardziej mi słabo. Staram się ocenić sytuacje i zastanowić się co powinienem zrobić. Nie chciałbym zasłabnąć w takim niebezpiecznym i ruchliwym miejscu. Kładę rower na poboczu i siadam na kamienistym podłożu. Wiatr wieje mi niemiłosiernie w plecy. Odpoczywam kwadrans i walczę dalej, choć martwię się czy będę miał siłę na, zapewne, długi zjazd ze szczytu.
Gdy wreszcie dostrzegam ostatni zakręt przed szczytem, dostaję zastrzyk energii. Narzucam sobie szybkie tempo i docieram na górę (szczyty wokół mnie sięgają nawet 1200m). Niestety, tak jak się spodziewałem, przez cały zjazd będzie mi towarzyszyły silny wiatr od frontu. Jestem zły, bo droga jest super, wzdłuż niej ciągnie się wąwóz, widoki są piękne, a ja męczę się, żeby w ogóle poruszać się w dół. Mam też już na tyle doświadczenia z drogi, że wiem, że ten odcinek, który pokonuję w prawie 2h, bez wiatru zaliczyłbym w niespełna godzinę. Gdy w końcu dojeżdżam na sam dół, sprawdzam GPS w telefonie – do Varmahild jeszcze 26 km. Za mną 70 km z Akureyri, więc czuję się już wycieńczony i sfrustrowany. Zatrzymuję się poboczu, kładę głowę na kierownicy. To mój pierwszy dzień na Islandii, kiedy chciałbym móc „zapauzować” wiatr chociaż na 10 minut, albo teleportować się do swojego łóżka choćby na godzinkę. Krótko mówiąc mam dosyć. Podnoszę głowę, patrzę w lewo i spotykam się wzrokiem, z jednym z cichych towarzyszy mojej wyprawy. Mowa o koniach, które czasem biegają przy drodze. Zawsze jak je widzę to coś do nich gadam. Może to głupie, ale bardzo poprawia mi to humor. Tym razem zatrzymuję się na dłużej. Jeden podchodzi bliżej i daje się pogłaskać. Kiwa głową i zarzuca grzywą, jakby chciał mi powiedzieć, jedź dalej, dasz radę. Więc ruszam.
Ostatnie 5 km przed Varmahild zaczyna kropić, chcę przyspieszyć, żeby zdążyć się rozbić przed deszczem, ale nie mogę. Nie mam siły. W końcu odpuszczam, ściągam kaptur, krople padają mi na twarz, a ja z uśmiechem dojeżdżam na pole namiotowe. Właścicielka, starsza Pani, patrzy na mnie, uśmiecha się, po czym jej syn tłumaczy z islandzkiego, że mam rozbić się za darmo. Dziękuję uprzejmie. Nie był to duży koszt, ale gest jest bardzo miły. Szczególnie, że czeka mnie tylko kilka godzin snu, bo jeszcze tej nocy wyruszam do…
tekst i zdjęcia: Kuba Witek