Ten duet znacie ze świetnych książek reporterskich o Północy, dość wymienić „Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii” czy „Zostanie tylko wiatr. Fiordy zachodniej Islandii”. Teraz autorzy podarowali nam mroczny thriller. I jest to debiut – moim zdaniem – bardzo udany!
Akcja powieści toczy się w dwóch planach czasowych: na początku lat 90. w Beskidzie Niskim i w 2019 roku na Islandii. Autorzy dobrze znają oba te miejsca – mieszkali w jednym i w drugim. To dodaje opisom – nie tylko krajobrazu, miejsc, miejscowości, ale przede wszystkim tła społecznego i mentalnego – autentyczności. Mistrz Stephen King twierdzi, że „tak naprawdę moim sposobem jest, by pisać o tym, co się wie. Trzeba więc zacząć w miejscu które się zna, a później podążać fikcyjnym tropem” – w tym wypadku ta maksyma dobrze się sprawdziła.
Główny bohater powieści to Baldur – mężczyzna po przejściach. Rozwiódł się, ma nastoletnią niepokorną córkę i za sobą wiele ciężkich przeżyć. Nie jest przy tym postacią jednoznaczną i zanim czytelnik czy czytelniczka zaczną się wczuwać w jego położenie, niejednokrotnie będą się Baldurem irytować. Ten zabieg autorów stawia też czytelniczki i czytelników przed lustrem i każe im sobie zadać pytanie: jak, przez co i kiedy oceniamy? Na jakiej podstawie? Czy jesteśmy w tym sprawiedliwi? Czy w ogóle istnieje taka sprawiedliwa ocena innego człowieka, choćby był postacią literacką? Baldur jest osobą pełną sprzeczności, charakteryzuje go trudna relacja z ojcem, macochą (świetnie nakreślona postać Islandki-ksenofobki) i skomplikowana z przyrodnim rodzeństwem. Nie ma dookoła niego wielu osób, którym mógłby zaufać. Jednocześnie wykonuje wymagający emocjonalnie zawód dziennikarza, choć jego reporterskie działania nie zawsze są najwyższych lotów. Jednak, gdy skrzywdzony zostanie pewien chłopiec, w umyśle Baldura otworzy się rana i przeszłość da o sobie znać. Przeszłość, która z Islandii prowadzi do Beskidu Niskiego.
Autorzy zręcznie manewrują poprzez zawiłości losów Baldura, śledztwa na wyspie, rodzinnych zatargów, niechęci i nienawiści. Gdy już wydaje się, że ktoś pojawił się przypadkiem i zaczynamy się zastanawiać, dlaczego akurat wprowadzona została ta postać – po chwili staje się jeszcze jedną częścią układanki, kolejny wątek wskakuje na miejsce. Tak, to wymaga od czytelniczki czy czytelnika skupienia. Spostrzegawczości, wyczulenia na drobiazgi. Jednocześnie przykuwa uwagę do samej akcji.
To jest oczywiście opowieść o zaginionym chłopcu i o tym, jak dziennikarz i zaprzyjaźniony z nim policjant próbują rozwiązać zagadkę i ocalić dziecko. Ale jest to także historia o rodzinnych traumach, polskich i islandzkich demonach, nacjonalizmie, emigracji, ciężkiej pracy, zawiedzionych oczekiwaniach, depresji, poczuciu winy, potrzebie odkupienia i stanięcia twarzą w twarz z pełna bólu prawdą.
Myślę, że zaletą powieści Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka jest ich umiejętność uważnej obserwacji otaczającej ich zarówno islandzkiej, jak i polskiej rzeczywistości. I to, że potrafią ją przekonująco opisać, bez popadania przy tym w stereotypowe myślenie o tychże społecznościach i ich indywidualnych przedstawicielkach i przedstawicielach. Ukazują, że w każdym człowieku ukrywa się największy mrok, ale może też zapalić się światło. Postacie – niemal wszystkie – są tu niejednoznaczne, wielowymiarowe, nieidealne. To również historia o tym, jak Polacy odnajdywali się na emigracji (gdy wyspa nie była jeszcze tak modna jak dzisiaj), ale i o tym, jak Islandczycy odnajdywali się w relacjach z nowymi mieszkańcami wyspy. Dla obu stron stanowiło to nie lada wyzwanie.
I choć nie obeszło się bez potknięć językowych (tu miałabym uwagi przede wszystkim do korekty), to uważam pierwszy tom historii o Baldurze za interesujący i obiecujący. Z niecierpliwoscią czekam na kolejne literackie propozycje Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka. I na dalsze losy Baldura.
Olga Szelc