Wyprawa MINI Islandia oficjalnie zakończyła się w momencie gdy MINI wraz z pasażerami wjechał na prom opuszczający Islandię. Nieoficjalnie wciąż trwa, w sercach Ewy, Wojtka i Artura, oraz Was, czytelników naszego portalu Informacje.is. Miłość „Miniaków” do Islandii udzieliła się naszym czytelnikom, co widać po liczbie wyświetleń oraz „lajków” na Facebooku. Ich relacje oraz świetne zdjęcia cieszyły się dużą popularnością. Wszyscy ich bardzo polubiliśmy.. I mimo iż od kilku dni zalega w naszej skrzynce mailowej podsumowanie i oficjalne zakończenie wyprawy, zdecydowaliśmy się go jeszcze nie publikować, przyjdzie na to czas, nikt nie lubi pożegnań. Niech przygoda trwa dalej..
Tajemnica Akureyri
Uważnego czytelnika może zainteresować fakt, że tydzień przed opuszczeniem wyspy przestaliśmy publikować regularne relacje Oficjalnym wytłumaczeniem jest pogoda, która pokrzyżowała nam ekspedycyjne plany. Islandia i jej widoki zostały przykryte gęstą mgłą, a wiatr w tercecie z deszczem i śniegiem, skutecznie zachęciły nas do schowania się pod własnym przykryciem. I pod kołdrą właśnie, kryje się nieoficjalne wytłumaczenie naszego blogowego milczenia… Każde dobre opowiadanie ma jakiś romans – będzie miało i to!
Pierwszego dnia po przyjeździe do Akureyri – właściwie to był już wieczór – postanowiliśmy znaleźć jakieś przyzwoite miejsce noclegowe, żeby odpocząć po trudnych, nieutwardzonych drogach fiordów północnych. Niestety, ze względu na późną porę i ograniczone możliwości finansowe, trafiliśmy na pole campingowe w centrum miasta. Rozbiliśmy mały namiot i przerzuciliśmy do niego wszystkie nasze bagaże, sami wyciągając się w trójkę w MINI. Na odwrót się nie dało, ponieważ nasz duży namiot, od pewnego czasu mocno przeciekał, a tej nocy zapowiadał się spory deszcz. Nie było tak źle, naprawdę – wyspaliśmy się ciepło i sucho. Mimo to rano zaczęliśmy szukać jakiegoś łóżka na kolejną noc. Pogoda cały czas się pogarszała, więc było to racjonalne posunięcie. W pierwszej kolejności odpadł rzekomo najtańszy miejski hostel, gdzie za jedną osobę w sześcioosobowym pokoju chcieli od nas ponad 150 zł. Towarzystwo w sumie miłe – głównie studenci, utalentowani ale trochę nieco zbyt rozmowni, więc postanowiliśmy szukać czegoś bardziej zacisznego. Przy jednej z głównych ulic w rzędzie stały 3 kamienice – wszystkie podobne do siebie, schludne i eleganckie. Wszystkie oferowały pokoje gościnne. Podczas rozmowy telefonicznej, w pierwszej zaproponowano nam 10.000, w środkowej 7.000, a w trzeciej też 10.000 ISK za pokój. Zaraz, zaraz… 7.000? W przeliczeniu, to jakieś 190 zł – dlaczego tak tanio?! W poprzednim gesthousie, w którym spaliśmy, gdzieś w dziczy, pomiędzy dwoma wioskami zapłaciliśmy 100 euro i to było tanio jak na islandzkie warunki, a teraz jesteśmy w północnej stolicy Islandii i mamy zapłacić dwa razy mniej?! No cóż… chodźmy sprawdzić czy jest ciepła woda!
Pukamy w przeszklone drzwi ozdobione napisem w gotyckiej czcionce – „Solgardar”. Otwiera kobieta, ok 160 cm wzrostu, szczupła, piękne włosy blond, twarz wygląda znajomo. Uśmiecha się miło jak gdyby również nas znała i zaprasza do środka. Nie mogę sobie przypomnieć gdzie się spotkaliśmy. Wnętrze wystrojone w stylu kolonialnym. Białe ściany, nienachalnie ozdobione gustownymi obrazkami, żeliwny piecyk, samym swoim wyglądem ogrzewający wnętrze, telefon z poprzedniej epoki, w którym słychać tylko ciszę i stare, zabytkowe pianino, rozbrzmiewające w naszych wyobraźniach. Na korytarzu półki z broszurami i informatorami turystycznymi. Po krótkiej rozmowie dowiadujemy się od właścicielki, że jest to dom jej babci, która odeszła jakiś czas temu i teraz ona mieszka tu z synem na piętrze, a parter przeznaczony jest dla gości. Mamy dwa pokoje do wyboru: mniejszy za kuchnią, na dwie i pół osoby lub duży czteroosobowy salon z telewizorem, okrągłym stołem i krzesłami usytuowanymi w przestronnej, wnęce z widokiem na ogród. Oba w tej samej cenie. To jakiś test? Nieśmiało wybraliśmy salon, który swobodnie pomieścił wszystkie nasze tobołki i potrzebę rozmachu po ciasnej nocy. Rozglądając się po pomieszczeniach na parterze, zauważyliśmy, że jak na razie, jesteśmy jedynymi wynajmującymi lokatorami. Dom bardzo zadbany i czysty, w łazience świeże ręczniki, no i jest ciepła woda (!)
Kuchnia w pełni wyposażona we wszelkiego rodzaju przydatne urządzenia jak piekarnik czy lodówka i komplet naczyń. Podczas gdy Ewa, postanowiła przetestować wszystkie te udogodnienia, moją uwagę przyciągnął regał z książkami w języku angielskim i islandzkim. Większość z nich to były mroczne kryminały w sugestywnych okładkach… i nagle po plecach przeszedł mi dreszcz.
– Are You an Elve? – zapytałem właścicielki, która właśnie kończyła myć naczynia, po poprzednich lokatorach. Uśmiechnęła się i nie odrywając oczu od zlewozmywaka, odpowiedziała:
– Coffee and tea are in the cabinet. Enjoy if you like…
– I think, You are – wymamrotałem pod nosem i wróciłem do Wojtka, który właśnie rozpracował słoik z kremem orzechowym.
Oczywiście zbyt długo cieszyliśmy się wolną przestrzenią, wygodnymi łóżkami i darmowym (!) internetem, więc wieczór zaskoczył nas niespodziewanie. Kiedy płaciliśmy za pobyt (jedno z nielicznych miejsc na Islandii, gdzie trzeba było zapłacić banknotami, a nie kartą kredytową) właścicielka powiedziała, że zostaniemy tutaj na kolejne noce. Myślałem, że ją po prostu źle zrozumieliśmy i że to była propozycja, a nie oświadczenie, ale…
…ona już wtedy wiedziała co się wydarzy w ciągu najbliższych dni!
Tej nocy, wszyscy zapadliśmy w dziwny, długi sen, a pod ciepłymi kołdrami fantazja zaczęła się mieszać z rzeczywistością…
W następnych wpisach opowiemy co nam się śniło przez kilka kolejnych dni w Akureyri