Pobudka koło 10, a może trochę później. Rozbiliśmy się w wysokiej trawie, dlatego wszystko dookoła do wysokości kolan jest mokre od rosy i nocnego deszczu. Podczas pakowania widzimy na drodze jadących dwóch rowerzystów. Zatrzymują się, by nam pomachać. Po prowizorycznej naprawie ładowarki ruszamy w trasę. Do Helli jest jakieś 35km, jedzie się szybko. Z każdym kilometrem w oddali nieco po lewej stopniowo wyłania się ogromny wulkan Hekla. Szczyt jest zasnuty w chmurach. Tuż przed miasteczkiem wstępujemy jeszcze do (jak się potem okaże, ostatniego w tej okolicy) Olisa na darmową kawę. Lada chwila jesteśmy w Helli, gdzie znów spotykamy tych samych rowerzystów co rano. Amerykanie, jeden z nich też zamierza okrążyć wyspę. Bardzo się dziwią widząc widząc nasze rowery i bagaże, ale w końcu nie dowiadujemy się, dlaczego. Dlatego, że jest ich tak dużo czy tak mało na miesięczną podróż. Słysząc, że chcemy zrobić dziś jeszcze ok 100km spoglądają na nas z niedowierzaniem i odchodzą. Jakiś czas potem zobaczymy ich rowery zaparkowane przed turystyczną restauracją. W sklepie robimy „ogromne” zakupy, wydając prawie 5000 koron, czyli ok 130zł. Następny sklep jest za jakieś 100km w Vik, poza tym jesteśmy głodni i chcemy zrobić porządny obiad. Na pierwsze danie serwujemy nudle zalewane bulionem z kurczaka z odrobiną warzyw, podawane w plastikowych kubeczkach, potocznie niepoprawnie zwane zupką chińską. Danie główne to ryż z najbogatszych chińskich plantacji z dodatkiem tuńczyka łowionego wprost z norweskich mórz, posypany przyprawą do grillowanych ziemniaków, bo innej nie było. Na deser natomiast orzechowa Milka (nie jest aż tak droga w porównaniu z innymi produktami). Wspaniały i wyśmienity posiłek możemy jednak skosztować jedynie zębami wyobraźni, bo kuchenka odmawia posłuszeństwa i nie chce działać. Musimy zadowolić się kanapkami. W międzyczasie poznajemy kolejnego rowerzystę, Jean Baptiste. Opowiada, że w trasie ma spotkać się z kimś z CouchSurfingu. Ja też umawiałem się z jednym gościem, właśnie mniej więcej w tych okolicach. Po chwili okazuje się, że szukamy siebie nawzajem. Wymieniamy kilka zdań i umawiamy się na flaszkę dziś wieczorem na klifach Dyrholaey, czyli 90km stąd. Żadne z nas tego dnia tam nie dotrze. Trochę marudząc na temat dzisiejszego obiadu i przeklinając kuchenkę ruszamy dalej. Wspomniana Milka natychmiast rozwiewa wszelkie chmury. Hekla coraz bardziej przybliża się, ukazując swój ogrom. Zatrzymujemy się, by zrobić kilka zdjęć. Wtedy mocny podmuch wiatru zwala Pana Dancelli’ego na ziemię, a wraz z nim nieszczęśliwie upada ładujący się smartfon Moniki. Gniazdo ładowania wykrzywia się, przez co pojawiają się problemy z ładowaniem. Z tego powodu nie słuchamy już muzyki podczas jazdy. Aby w jakiś inny sposób umilić sobie podróż, a zarazem poprawić tempo, wymyślamy pewną formę gratyfikacji (wciąż zastanawiamy się, czy to właściwe słowo). Polega ona na tym, że po każdych 5km w nagrodę zjadamy żelkę. Z czasem wprowadzamy możliwość kumulacji, czyli np. 2 żelki po 10km, ale nie spotyka się to z dużym poparciem i nikt z tego nie korzysta. Tym sposobem szybko pokonujemy dziesiątki kilometrów, kolejno przekraczając bardzo szerokie rozlewiska rzek. Docieramy do pierwszego na trasie, sporego wodospadu. Dopiero gdy widzimy w jego pobliżu przejeżdżające samochody samochody, możemy zmierzyć jego ogrom. Na miejscu stoi kilka autokarów wycieczkowych, wiele aut. Dość turystyczne miejsce, ale warte odwiedzenia, robi duże wrażenie. Spadający strumień wody można obejść dookoła i patrzeć na wszystko od strony skał. Trzeba się jednak liczyć z tym, że będzie się całkiem mokrym. Robimy kilka foteczek, poznajemy parę Polaków, jemy ciastka i jedziemy dalej. Jest jakaś 23. Obliczamy, że do celu powinniśmy dotrzeć koło 2 w nocy. Mój licznik rowerowy zaczyna nawalać, styki nie stykają. Po walce z okablowaniem całkowicie przestaje działać i służy już tylko jako zegarek. Ubolewam, bo czym będę mierzył prędkości na zjazdach? Paradoksalnie jazda staje się przyjemniejsza, bo nie trzeba już zerkać i odliczać każdy kilometr. Od tego momentu krajobraz całkowicie się zmienia; po prawej rozciąga się bezkresne morze, ale nasze głowy zwrócone są na lewo. Wysokie na setki metrów ściany gór, z których miejscami leniwie spływają malutkie wodospady, wyglądają bajecznie. No i wszędzie owce. U podnóży czy wysoko na skarpach o prawie pionowym nachyleniu. Jakby jakaś wielka ręka rozrzuciła się gdzie popadnie. Nagle za jedną ze skał wyłania się kolejny wspaniały wodospad. Na miejscu jest duże pole kempingowe a na nim mnóstwo rozbitych namiotów. Potem okaże się, że w jednym z nich śpi Jean Baptiste, minęliśmy się. Podchodzimy na wyciągnięcie ręki do spadających kaskad. Potem wydeptaną ścieżką wchodzimy na górę, by zobaczyć to z innej perspektywy. Daleko na horyzoncie widzimy słynny klif Dyrholaey. Jest wpół do 2, ciężko będzie tam dziś dotrzeć.
Nogi ciężkie, ale wsiadamy na rowery i jedziemy dalej, gdyż pogoda bardzo dobra; ruch żaden (od czasu do czasu przejedzie tir), a do tego jasno. Wjeżdżamy w ogromne pole biało-niebiesko-fioletowych kwiatów, wyglądających trochę ja konwalie. Rosną wszędzie dookoła i roznoszą przyjemny zapach, który po chwili zamienia się w lekki smród zgniłych jajek. Spoglądamy pytająco po sobie, ale przyczyna tkwi gdzie indziej – zbliżamy się do jednej ze śmierdzących tak lodowcowych rzek. Jest ich tu wiele, a będzie dużo więcej. Skręcamy w bok i rozbijamy się na środku pola. Pijemy jeszcze po pseudo piwie i w mgnieniu oka zasypiamy. 119km, jest po 3, wstaje nowy dzień.
Jeszcze przed snem widzimy dwójkę jadących rowerzystów. Widocznie nie tylko my doceniamy atuty jazdy nocą.