Nowe wieści od Moniki i Bartosza – Around Iceland 2012
Na początku chcielibyśmy zaprzeczyć wszelkim pogłoskom o naszym straceniu. Owszem, mamy mnóstwo różnych przygód, ale to, że porwał nas wiatr, pożarły elfy, czy zalała lawa to już czyste plotki, a zarazem jawna przesada. Mamy się dobrze, fizycznie i psychicznie. Nie dostaliśmy jeszcze szkorbutu ani paranoi wywołanych skazaniem wciąż na swoje towarzystwo. Mięśnie ud wcale nie zarastają mam kolan, a islandzka depresja latem nie atakuje. Ważna informacja dla naszych babć – o codziennym paciorku pamiętamy, żremy tyle, że kupa dwa razy w ciągu dnia to podstawa, a ciepło jest tak, że młode kobiece islandzkie ciała wychodzą z domów, by się opalać, czyli 15-sto stopniowy upał. Tak, pewno zabrzmi to jak reklama, ale naprawdę duże podziękowania należą się tu firmie Moskwa i Zero Wind, których kurtki spisują się tak doskonale, jakby zostały stworzone na islandzkie warunki. Właściwie zdejmujemy je tylko do spania, a czasami nawet nie (takie tam drzemki przy wodospadach). Dwoma słowami – bez obaw. Na Woodstock będziemy gotowi. Tylko z kondycją może być nie najlepiej, „tą” kondycją, bo alkohol jest tu cholernie drogi i prawie niedostępny.
Po drugie jest mam bardzo przykro, że informacje o nas docierają tak rzadko, a relacja z wyprawy nie jest płynna. Domyślamy się jakie to uczucie nastawić się na codzienne czytanie kolejnych o nas wieści, niczym na oglądanie tajemnic Sagali czy powtórek Dragon Balla kiedyś w lipcowe poranki, i nie zaspokojenie tego głodu. Niewiele jednak możemy na to poradzić. Spowodowane jest to tym, że dostęp do Internetu mamy jedynie co paręset kilometrów w większych miasteczkach, a i to też przez telefon, co również utrudnia całą sprawę. Ponadto gdybyśmy szczegółowo opisywali każdy dzień jak to było na początku, nie starczyłoby nam długopisów (jeden już się nam wypisał), a przez poświęcenie na to czasu wiele kilometrów nie zostałoby przejechanych. Ale spokojnie, wszystko jest skrupulatnie notowane, a foteczki regularnie cykane. Wernisaż planowany jest po wyprawie, jeżeli znajdą się jeszcze jacyś chętni.
Obecnie jesteśmy na północy w Akureyri, drugiego co do wielkości miasta na Islandii. Mimo kilku mniejszych awarii i całotygodniowej walce z wiatrem twarzą w twarz, jak na razie wszystko idzie zgodnie z planem. No, może poza wizytą w Husaviku, której nie odbyliśmy, gdyż okazało się, że muzeum fallusów zostało przeniesione do Reykjaviku. Oczywiście wciąż jest to na naszym celowniku.
Niekolejno: kurtki zmokły nam między innymi od wodospadów Seljalandsfoss, Skogarfoss, Systrafoss, Svartifoss, Dettifoss czy Godafoss, ale ogromne wrażenie (jeśli nie większe) robią również wodospady nieznane, nienazwane, nieturystyczne, które w oddali (a czasami i z bliska) wyrastają nagle ze skał i wprawiają nas w osłupienie. Srogo zmarzliśmy podchodząc niemal na wyciągnięcie ręki do 4 jęzorów lodowca. Mamy za sobą różnorodne i różno procentowe podjazdy (włącznie z Oxi, nad którym męczyliśmy się pól dnia. Satysfakcja, kiedy wtaczasz się na szczyt i oprócz pięknych widoków widzisz skierowany wprost na ciebie wiatromierz wirujący jakby miał zaraz odlecieć – bezcenna) i zjazdy (choćby do malowniczego Seydisfjordur, zdecydowanie najpiękniejszego miasteczka w jakim kiedykolwiek bylem. Kiedy osiągając prędkość 79 km/h bez pedałowania zastanawiasz się, czy skupić się na drodze i zachowaniu równowagi, czy na widokach, których piękna nie zdołaliby opisać najznakomitsi poeci, czy może na sakwie, która w połowie odpięła się i dynda na bagażniku, w każdej chwili mogąca okazać się przyczyna twojej śmierci). Mamy za sobą kąpiel w skalnej rozpadlinie otoczonej tabliczkami informującymi o zagrożeniu zawaleniem w dosłownie parzącej wodzie, noce na brzegu laguny lodowcowej, od czasu do czasu zakłócane jedynie grzmotami łamiącego się lodu i zaraz pluskiem, czyli dźwiękami towarzyszącymi powstawaniu kry. Mamy za sobą spacery po gorącej, parującej ziemi, z zatkanymi nosami, gdyż smród zgniłego jaja jest nie do zniesienia, oraz nieco paniczne odparcie ataku niczym z horroru śmiertelnie agresywnych ptaków, w tak intensywnej mgle, ze nie widać nic w obrębie 15 metrów. Mamy za sobą, jak wspomniałem, tygodniową walkę z wiatrem, który rzeczywiście jest w stanie zwalić człowieka z roweru czy wyrzucić z jezdni. W takich okolicznościach przelewanie wody z butelki do bidonu odbywa się poziomo (mamy to nagrane). Zawarliśmy kontakty „na cale życie” z m. in. Jeanem Baptiste, rowerzystą, z którym na bieżąco SMSujemy i którego wciąż zapominamy zapytać o narodowość, czy z Wieśkiem, grubą rybą w jakiejś korporacji, który okazał się wspaniałym kompanem, którego spotykamy nagle począwszy od 6-go dnia w rożnych niespodziewanych miejscach, który przywitał nas słowami „Niech zgadnę, Bartek i Monika? Zapraszam!” (i z którym za chwile znów mamy się tutaj spotkać).
Moglibyśmy bezustannie pisać o rzeczach, które nas tu, na Islandii urzekły. Jedną z nich są bez wątpienia tutejsze lody, którymi zajadamy się przy każdej nadarzającej się okazji, czekolada czy mleko. Monika wciąż nie znalazła odpowiedzi na pytanie, dlaczego owce zawsze chodzą trojkami. Pamiętacie czekoladowe gwiazdki Magic Stars od Milkyway’a, w reklamie których w rowerach były gwiazdki zamiast kol? One tu są!
Przed nami droga przez Interior, prawdopodobnie najtrudniejszy i najbardziej meczący etap, tym bardziej, że zapowiadają kilkudniowy opad deszczu (który właśnie się zaczął), pierwszy od dwóch tygodni. Jak mówi przysłowie, wciąż jesteśmy w grze, a z każdym kolejnym dniem jesteśmy mocniejsi, dlatego wierzymy, ze nam się uda.
Jeszcze się nie kłócimy, ale przydałaby się już… pralka. :)
źródło: AroundIceland.pl