Dzień 2:
Budzi mnie silny wiatr. Gdy otwieram suwak od namiotu, widzę, że po wczorajszym pięknym dniu nie ma już śladu. Pakowanie obozowiska idzie mi coraz sprawniej. Jeszcze tydzień i będę składał namiot jedną ręką, drugą popijając – tu chciałoby się napisać kawę, herbatę albo drinka z parasolką – lodowatą wodę.
Dzisiejszą trasę zaczynam od małego powrotu do Selfoss by uzupełnić zapasy i kupić wreszcie lokalną kartę SIM. Jestem strasznie zaskoczony, bo jedzie mi się tak lekko i sprawnie, a drugiego dnia spodziewałem się zakwasów. Okazało się, że to zasługa wiatru, który wieje mi w plecy. To bardzo złe doświadczenie, biorąc pod uwagę co czeka mnie później, ale nie uprzedzajmy faktów…
W markecie skusiłem się, poza zwyczajnym prowiantem, na wielkiego pomarańcza. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wiem już, jak każdy kilogram daje o sobie znać przy podjazdach. Mimo to wygląda tak soczyście, że jestem gotowy za niego „zapłacić”.
Wyjeżdżam z Selfoss. Strasznie wieje, ciężko mi jechać. Sprawdzam czy nie zeszło mi powietrze z koła, czy wszystko działa tak jak trzeba. Niestety tak. Jadę na najmniejszej przerzutce, tak jakbym wjeżdżał pod większy podjazd. Momentami silniejsze podmuchy zatrzymują mnie w miejscu. Pod górkę rower muszę wpychać. Dosłownie. Gdy wreszcie wdrapuje się na pierwsze wzniesienie i rzucam się w dół… po kilku metrach staję. Wiatr jest tak silny, że muszę z całej siły pedałować, żeby w ogóle poruszać się do przodu.
10 km później pierwszy kryzys. Nie da się jechać. Muszę iść. Od tej pory aż do miejscowości Hella, od czasu do czasu udaje mi się odrobinę przejechać, pod każde, nawet małe wzniesienie, muszę wchodzić. Momentami wieje tak bardzo, że muszę stanąć i się zaprzeć, żeby mnie nie przewróciło. Chce mi się krzyczeć. Jak to jest możliwe, żeby wiało tak nieprzerwanie mocno. Nawet chwili wytchnienia.
Przypomina mi się początek dnia kiedy ten sam wiatr wiał mi w plecy… Mógłbym jeszcze dzisiaj dojechać do Vik. Mijam angielskiego rowerzystę, który na totalnym luzie jedzie w przeciwnym kierunku. Krzyczy do mnie – „Slow but forward!”. Macham mu przeklinając go w myślach.
Chciałbym coś zjeść. W końcu dostrzegam niedużą skrzynkę, za którą udaje mi się choć trochę schronić. Jem ostatnie kromki polskiego ciemnego chleba. Ruszam dalej, mija mnie samochód, z którego ktoś coś krzyczy pokazując kciuk w górę. Taki drobny gest, a w tym momencie tak wiele dla mnie znaczy.
Gdy docieram do Helli, okazuje się, że kemping jeszcze nie działa. Mogę się rozbić, ale nie ma dostępu do pomieszczeń gospodarczych. Uzupełniam zasoby wody i decyduję się jechać dalej do Hvolsvollur. 12 km. Dam radę. Może wiatr wreszcie się zmniejszy. Niestety ostatnie 10 km pokonuję pieszo. Na szczęście pole namiotowe jest otwarte i stoją na nim kampery. Za jednym z nich rozbijam namiot, chroniąc się w ten sposób, przed ciągle bardzo silnym wiatrem. Miałem zamiar obejrzeć coś sobie do kolacji, chociaż urywek jakiegoś filmu lub serialu. Zanim decyduje się który, dopada mnie sen…
P.S. Zdjęć z tego dnia niestety nie mam, ale obiecuję nadrobić gdy pogoda będzie łaskawsza.
Dziękuję też niesamowicie za tak pozytywny odzew na moją wyprawę. Mam nadzieję, że uda mi się skorzystać z każdego zaproszenia na gorącą herbatę.
Tekst i zdjęcia: Kuba Witek