Dzień 3.
Całą noc padało, więc nie pali mi się do wyjścia z namiotu. Jem śniadanie i piszę podsumowanie poprzedniego dnia w pomieszczeniu gospodarczym. Muszę czekać, aż choć odrobinę przestanie padać, żeby móc się zwinąć. Po dwóch godzinach wyciągam śledzie i przenoszę cały namiot do pomieszczenia. Jedyna szansa, żeby trochę wysechł. Pakowanie całego dobytku idzie mi mozolnie ale nabieram wprawy.
Wyruszam. Dzisiaj nie ma tak silnego wiatru. Czasem trochę zawieje, ale to nic w porównaniu z wczorajszym dniem. Pierwsze 20 km udaje mi się pokonać w całkiem niezłym tempie. Widzę już pierwszy wodospad, powoli wychodzi słońce, zapowiada się piękne dzień. Odpada mi prawy pedał…
Niestety jest to ewidentnie moja wina, bo nie dokręciłem go porządnie na starcie. Został dosłownie cm, ale klucz mi się ześlizgiwał, więc postanowiłem jechać i ewentualnie poprosić kogoś o klucz po drodze. Pedał w tym czasie wyrabiał gwint, aż do momentu, w którym całkowicie wypadł. Jestem na siebie wściekły. Jak mogłem zrobić coś tak głupiego. Godzinę męczę się w polu, żeby cokolwiek z tym zrobić. Cały czas odpada. W końcu próbuję jechać dalej na jednym. Jak się okazuje, gdy złapie się już rytm, da się nabrać całkiem niezłej prędkości. Na jednym postoju spotykam parę z San Francisco. Od razu mówię, że bardzo chciałem zobaczyć ze względu na bitników- Kerouaca, Burroughsa, Ginsberga. Pani w wieku mojej mamy od razu się uśmiecha i mówi, że mieszka dwie przecznice od miejsca gdzie Ginsberg recytował „Skowyt”. Świat jest mały. Ma odchodne rzuca z uśmiechem – Your left foot is going to be so strong! Keep going!
Dojeżdżam do pierwszego pięknego wodospadu – Seljalandfoss. Jem kanapki z żółtym serem i rozkoszuję się szumem wody, leżąc na ławce. Po krótkim odpoczynku decyduję się jechać dalej. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie próbować złapać jakiegoś autobusu z powrotem do Hvolnvollur by tam dokonać naprawy, ale to bez sensu.
Kilka km później moja determinacja zostaje nagrodzona. Zatrzymuję się przy małej restauracji by nabrać wody. Za nią spostrzegam warsztat, różnorakie maszyny i dwóch Islandczyków. Podjeżdżam, pytam o pomoc, czy mają spawarkę. Mają! Ale pedał i jego ramie są z dwóch różnych stopów… Po chwili namysłu jeden z nich wpada na alternatywny pomysł. Chce wywiercić w pedale dziurkę i przykręcić go od zewnętrznej strony. To może się udać.
Czekam gdy on z chirurgiczną precyzją zaznacza i wierci otwór. Następnie robi gwint i dopasowuje śrubkę. W międzyczasie dowiaduję się, że budował kiedyś statki ze stoczniowcami z Gdańska. Zna nazwę każdego narzędzia po Polsku (choć oczywiście z zabawnym akcentem ). Po około dwóch kwadransach kończy. Jeszcze kapka kleju i gotowe! Działa perfekcyjnie! Patrzy na mnie, kiwa głową i mówi: I’m very good bike doctor right?
Zapytałem ile płacę. Odpowiedział, że nic, że tak działa islandzka gościnność. Niesamowite.
Wreszcie ze sprawnym rowerem i brakiem wiatru, rzucam się na drogę. Do kolejnego wodospadu Skogafoss docieram bardzo szybko. Miałem plan tam się rozbić, szczególnie, że jest już po dwudziestej, ale nie wiem, jakoś tak tam zimno i nieprzyjemnie. Pomimo niesamowitego widoku oczywiście.
Czuję się też niespełniony dzisiejszego dnia. Decyduję więc jechać dalej do Vik, by tam spędzić noc. 33km. Dam radę. Trasa jest piękna i prawie pusta. Rozkoszuję się jazdą bez odrobiny wiatru i często z górki. Na jednym z parkingów spotykam młodą parę z Tajwanu. Proszę o zdjęcie, zamieniamy kilka słów. Zabawne jak pytają mnie co ze sobą wiozę – odpowiadam, że wszystko, namiot, śpiwór etc. Reakcja zwrotna bezcenna – That’s crazy! You don’t sleep in hotels?! Machają mi serdecznie gdy mijają mnie autem kilka kilometrów później.
Robi się coraz później i chłodniej, ale jedzie mi się całkiem nieźle. Z daleka dostrzegam światła samochodów jadących z naprzeciwka po krętej spirali wzdłuż jednej z gór. Czeka mnie ostra wspinaczka. Było bardzo ciężko. Po niespełna 80 km za mną, nie chcę mi się wchodzić samemu, a co dopiero pchając rower z bagażem. Kilka łyków wody z lodowca i zaczynam marsz. Kierowcy aut dopingują mnie wesołymi okrzykami. Teraz już tylko z górki. Niesamowity zjazd do samiutkiego Vik. Sam pośród pięknych kamienistych wierzchołków, zupełnie jakbym znalazł się na planie „Władcy Pierścieni” albo „Hobbita”. Wybija północ. Zamieniam kilka słów z rowerzystą z Danii, który jedzie w przeciwnym kierunku. Do Hofn podobno drogę mam całkiem niezłą. Potem muszę być gotowy na wyzwanie. Przygoda trwa. Kolorowych snów.
Tekst i zdjęcia: Kuba Witek