Dzień 6:
Dzisiaj czeka mnie spora przeprawa – do najbliższego kempingu mam 105 km, do Hofn 136 km. Mimo to zaraz po śniadaniu lecę zobaczyć wodospad Svartifoss. Żyje się tylko raz i kto wie czy jeszcze kiedyś wrócę do Parku Narodowego Skaftafell. Ścieżka prowadzi ostro pod górę, więc trochę się wkurzam – wszystkie kalorie będą mi dzisiaj niezbędne – ale kwadrans relaksu, na kamieniu, który leży pośrodku strumyka, rekompensuje mi cały trud. Wsłuchuję się w szum płynący z wielkich organów. Jest pięknie. Mógłbym zasłuchiwać się w tę symfonię natury godzinami, ale niestety muszę się zbierać.
W drodze powrotnej na obozowisko spotykam miłą kanadyjkę. Ucinamy sobie krótką pogawędkę o największych zaletach Islandii, tym niesamowitym zróżnicowaniu krajobrazu, jak i ludzi zamieszkujących tę wyspę. Pytam ją o Yukon, wspominam, że kiedyś chciałbym bardzo się tam wybrać i okazuje się, że lata temu, jej dziadek wyruszył w tamte rejony, w samotną wyprawę pieszą w góry, którą prawie przepłacił życiem. Mimo to zawsze wspominał ją fantastycznie. Cykamy sobie wzajemnie zdjęcia i każdy podąża dalej w swoim kierunku. To już uwielbiam w Islandii – każdy dzień to nowe historie i przygody. Cykl spotkań i rozstań. Tyle szczerej serdeczności pomiędzy ludźmi, którzy najprawdopodobniej nigdy się już nie spotkają.
Przez pierwsze 40 km trasa jest niezła, czasem wieje, czasem się dłuży, ale jedzie się równym tempem. Po zaliczeniu kilku wzniesień docieram w iście bajkowe miejsce – do lodowcowej laguny Jökulsárlón. Tego miejsca nie da się opisać, i nawet nie powinno się próbować – to trzeba zobaczyć na własne oczy. Magia.
Chłopaki ze stacji benzynowej powiedzieli mi, że koniecznie muszę tutaj zjeść lody i napić się czekolady z rumem. Trochę się rozczarowałem bo lodów nie było, a rumu muszę sobie niestety odmówić – kto wie ile jeszcze będę dzisiaj jechał. Niestety jest tu bardzo dużo turystów, których przywożą co chwilę wielkie autokary, dlatego ja zmykam na drugą stronę drogi, na szybki posiłek nad oceanem (posiłek był naprawdę bardzo szybki bo nagle całe stado mew zaczęło nade mną krążyć, a że mam „filmową” wyobraźnię, od razu przypomniały mi się sceny z „Ptaków” Hitchocka).
Kilka kilometrów dalej, wdrapuję się pod spory podjazd i nagle okazuje się, że przeniosłem się do zupełnie innej krainy. Nie ma już czarnego piasku, kamienistych pagórków i ogromnych połaci niczego. Jest zieleń, piękne góry, na których szczytach śnieg błyszczy się w słońcu, po prawej turkusowy ocean, pastwiska i strumyki. Trochę jakby koło Alp położyć ocean :)
Do tej pory był to najpiękniejszy fragment jaki zaliczyłem. Za każdym wzniesieniem czekał na mnie inny obrazek. Nie zdążyłem nawet zauważyć, że właśnie wybiło 105 km trasy i dotarłem do najbliższego kempingu. Godzina 19:00, słońce wciąż ciepłe, jadę dalej! Jutro będę mógł cały dzień odpoczywać w Hofn.
Przyznam się, że końcówka wymordowała mnie strasznie, bo przed samym zjazdem z jedynki było kilka wzniesień, które ciężko pokonuje się po całym dniu jazdy, ale jakoś dotarłem. Stacja na szczęście była jeszcze otwarta, więc postanowiłem uczcić moje pierwsze w życiu 136 km, cheeseburgerem i frytkami. Pierwszy ciepły posiłek od wylotu robi mi wielką frajdę, jeszcze tylko rozstawić namiot, gorący prysznic i wreszcie będę mógł wyciągnąć nogi. W drodze małe rzeczy nabierają zupełnie innego wymiaru. I dlatego właśnie warto. Miłego wieczoru!
zdjęcia i tekst: Kuba Witek