Dzień 9:
Dzisiaj chciałem zaliczyć trochę luźniejszy odcinek, bo fiordy dały mi popalić. Wybrałem więc trasę do miejscowości Breiðavík – 68km – w sam raz, nie za dużo, żeby mieć trochę czasu na odpoczynek wieczorem i nie za mało, żeby nie czuć niedosytu (dodam tylko, że jednak dużo lepiej śpi się w namiocie jak człowiek jest bardziej zmęczony). Wyruszam, dzisiaj znowu szarówka, ale i tak super, że nie pada. Wiatr też do zaakceptowania. Jazda wzdłuż fiordów jest trochę… hmm jakby to ująć. Jedzie się trudniej gdy po drugiej stronie zatoki, już na starcie, widzisz miejsce, do którego chcesz dotrzeć. Jak to powiedział jeden z kanadyjskich rowerzystów- „What’s wrong with this people and not building bridges?”. Dokładnie. No ale wyboru nie ma, więc jadę. Po drodze mijam kuter rybacki w czasie połowu. Wreszcie coś się dzieje (…) Jeszcze nie wiem, że kilka zakrętów później czeka na mnie przygoda życia.
Chwilę później zaczyna się szutrowy odcinek „jedynki”. Jedzie się ciężko, cały rower mimo bardzo dobrej amortyzacji skacze na koleinach i dziurach. Część kierowców zwalnia gdy mnie mija, ale oczywiście zdarza się kilku mniej odpowiedzialnych, w wypożyczonych jeepach. Wreszcie mogą poszaleć. Staram się więc chronić jak mogę przed ewentualnymi odpryskami kamieni (podejrzewam, że tę drogę najlepiej zacząć jak najwcześniej, zanim zrobi się na niej ruch). Staję na rozjeździe dróg.
Jedna pokazuje mi kierunek do Egilsstadir (przez Breiðavík) 120-kilka kilometrów, druga niewiele ponad 60 km. Ta krótsza prowadzi przez przełęcz Oxi. Słyszałem, że to piękne miejsce. Mam rozterki, jem batonika i myślę. Dzwonię do Michała z Iceland News, żeby mi doradził. Mówi, że wybrałby przełęcz. Chwilę później nadjeżdżają Kanadyjczycy. Po krótkiej naradzie, na hasło – fuck it – wszyscy wyruszamy w stronę przełęczy.
Już początek jest bardzo wymagający. Strome podjazdy, trudna nawierzchnia. Ja jakoś daję radę, ale ledwo. Kanadyjczycy wjeżdżają równym tempem. Spotykamy się ponownie przy pobliskim wodospadzie. Składam im wyrazy szacunku za to jak radzą sobie z podjazdami, pod które ja przy końcówce ledwo podchodzę. Chłopaki oczywiście mieli porządne przygotowanie. Zanim przyjechali na Islandię, objechali cały West Coast w Stanach. I pół Kanady pewnie. Cykamy sobie razem fotkę i jedziemy dalej.
Zabawne jest to, że jak spotykasz kogoś na drodze drugi albo trzeci raz, momentalnie czujesz pewien rodzaj bliskości. Miałem tak np. ze starszą Panią z Holandii, z którą dyskutowaliśmy w Hofn o problemie imigrantów, globalnym ociepleniu, które będzie skłaniać ludność Afryki do przyjazdu do Europy etc. Pani, odrobinę młodsza od mojej babci, przypłynęła promem ze swoim autem z Danii. Płynie się 3 dni, ale w sezonie wychodzi dużo, dużo taniej.
Podjazdy stają się coraz ostrzejsze. Już tylko jeden Kanadyjczyk daje im radę. Drugi tak jak ja wpycha swój rower na kolejną półkę. Kolejne wzniesienie pchamy już wszyscy. Jesteśmy już całkiem wysoko, w dole widać zatokę, pięknie rozlaną między grzbietami gór. Kiedy wydaje nam się, że zaliczyliśmy, niemożliwy do podejścia wjazd, z mgły wyłania się następny, jeszcze dłuższy. Ja decyduję się na szybki posiłek przed kolejną wspinaczką. Chłopaki jadą dalej, gdy kończę kanapkę, giną już we mgle.
Czasem mija mnie jakiś duży jeep z napędem 4×4. Kierowcy machają albo krzyczą, żebym się nie poddawał. To miłe, choć na tym etapie, bardziej bałbym się schodzić w dół, niż wchodzić dalej. Jestem już w kompletnej mgle. Cały czas muszę wspinać się do góry. Od godziny już nie było szansy, żeby wsiąść na rower. Czuję jakbym był dosłownie w chmurach. Nie zauważyłem nawet kiedy ucichł wiatr. Wspinaczka zaczyna mi się strasznie dłużyć, szczególnie, że robi się coraz zimniej. Byle tylko do wierzchołka, potem będzie już z górki.
Zaczyna mi się dziwnie oddychać, chyba tlen zmienił gęstość, albo to przez tą mgłę i zimno. Strasznie zmarzły mi ręce. Zaczynam się śmiać (tak pozytywnie) z tego co ja tu w ogóle robię. Na jakiejś górze w Islandii. Mówię sobie- „Chciałeś adventure – masz adventure”. Wyciągam termos, żeby napić się wciąż gorącej herbaty. Od razu lepiej. Korzystam z lepszej chwili i wspinam się dalej.
Jest! Wreszcie szczyt. Zaczynam bardzo powoli zjeżdżać w dół. Ręce mam już trochę zdrętwiałe od zimna, a cały czas muszę trzymać hamulec, bo przez mgłę, widoczność wciąż ogranicza się do 4-5 metrów. Już nie mogę się doczekać, aż wyjadę z tego mleka i zobaczę jakikolwiek horyzont. Wreszcie dostrzegam strumyk, którego szum rozprasza ciszę. Po chwili pojawia się wiatr. Już prawie. Jeszcze tylko chwila.
Udało się. Jestem z powrotem „pod chmurami”. Szkoda tylko, że po tej stronie przełęczy jest znacznie zimniej i do tego zaczął kropić deszcz. Ręce opatulam w dwie wełniane czapki, które mam w sakwach, żeby w ogóle móc jeszcze jakoś wciskać hamulce. Już nie mogę się doczekać, aż skończy się ta szutrówka. Rower i ja, cali jesteśmy w błocie. Na szczęście z każdym kilometrem robi się trochę cieplej. W końcu dopadam asfalt i od tej pory przez naprawdę długi czas zjeżdżam doliną w dół. Jest znak – Egilsstadir 29km. Jak nigdy nie mogę się doczekać, aż dojadę i wejdę pod gorący prysznic. Naprawdę strasznie zmarzłem. Na szczęście reszta drogi jest cały czas „z górki”. Trochę się nawet rozpogodziło i jest już znacznie cieplej. Do Egilsstadir docieram godzinę wcześniej niż zakładałem. Jest kemping, są prysznice (w cenie namiotu!). 669 km za mną! Półmetek podróży!
Przeżyłem, ale jestem wycieńczony. Strasznie bolą mnie kolana. Podejmuję decyzję, że z uwagi na to, że muszę sobie zrobić przymusowy dzień wolny (albo nawet dwa), na regenerację i pranie zabłoconych ubrań, zamierzam się „teleportować” nad jezioro Myvatn i tam odpocząć, korzystając z pięknej pogody. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Misja, misją, ale zdrowie jest najważniejsze. A ja do tego mam niestety pewne ograniczenia czasowe. Nie mniej jednak zamierzam to „nadrobić” nad Oceanem Arktycznym, szczególnie, że zawsze marzyłem, żeby go zobaczyć :)
Dzisiejszy dzień i przeprawa przez zamgloną przełęcz Oxi, niewątpliwe jest jedną z najlepszych, i najintensywniejszych, przygód jakie udało mi się do tej pory przeżyć (nie tylko na Islandii). Dlatego pomimo bólu i zmęczenia, kładę się spać z wielkim uśmiechem. Dałem radę. Dobranoc.
tekst i zdjęcia: Kuba Witek