Jakoś udało mi się przespać kilka godzin. Starałem się nie myśleć o tym, że kilka godzin temu byłem (zaśmierdzi sztampą) o włos od śmierci w rzece. Wiedziałem, że ta myśl nie pozwoli mi odpocząć, a tego teraz najbardziej potrzebowałem. Oswajałem się z tym jeszcze przez kilka następnych dni – nie jest łatwo przełknąć taką świadomość.
Rano miałem w głowie głównie kwotę 40 000 islandzkich koron (ponad 1100zł) – cenę nocy w tym jakże luksusowym hotelu gdzie spa = ubikacja, a room service wypytuje dlaczego śmierdzisz dymem ;) Nie chciałem się załapać na drugą dobę hotelową, więc raczej szybko się zebrałem, a przynajmniej obudziłem. Z perspektywy czasu wiem, że to było niemożliwe, ale człowiek trochę inaczej myśli w takich sytuacjach. Włączyłem komputer, na ekranie pojawiło się pięć kresek i ikonka 3G – doskonale, można dzwonić do ubezpieczyciela. Zacząłem jeszcze raz wszystko tłumaczyć – stało się to i to, jestem tu i tu, mówią że będę musiał zapłacić, a ja nie chce… Kilka telefonów przerywanych wizytami w dyżurce i zbieraniem niezbędnych informacji. AXA chciała się ze szpitalem dogadać i przejąć koszty tak, żebym ja nie musiał płacić. Wszystkie starania spełzły jednak na niczym. Pani z recepcji (i jednocześnie kasy) wytłumaczyła mi nieugiętym tonem, że szpital nie ma w zwyczaju takich zabiegów i nie pomógł nawet telefon z Polski. Ok 9:00 przyszła nowa pielęgniarka, przedstawiła się uprzejmie, a po chwili wróciła z prośbą żebym pozbierał swoje rzeczy i zmienił salę. Okazało się, że na lekarza będę czekał w poczekalni. Żadna różnica skoro i tak mam zaraz wyjść. Dostałem tam śniadanie – całkiem smaczne choć z daty na wieczku jogurtu wynikało, (chyba) że jest nieco przeterminowany ;) Zanim skończyłem przyszedł lekarz i tu ciąg dalszy z nocnego spotkania z troskliwą i delikatną panią doktor. Gość stanął w drzwiach i przez chwilę mierzył mnie wzrokiem. Podszedł i zniecierpliwionym tonem zapytał jak się czuję – nie wiele mogło się zmienić zważywszy na to, że minęło jakieś 5h od ostatniej konsultacji. Stwierdził, że stopy są ciepłe więc nic mi nie będzie. Później wyciągnął palec wskazujący i bezceremonialnie wsadził go prosto w moje jeszcze nie do końca zaschnięte prawe kolano. Nie przejął się jakoś specjalnie tym, że prawie podskoczyłem z fotela.
– Someone will come to cover this. If you feel fine, you can go.
I poszedł.
Dokończyłem śniadanie, a po chwili pojawiła się pielęgniarka, która opatrzyła mi kolana.
Pozbierałem rzeczy, zabrałem dokumenty dla ubezpieczyciela i zapłaciłem. Czekając w poczekalni na taksówkę zdałem sobie sprawę, że siedzę tutaj ubrany w żółte krótkie spodenki, dwa śmierdzące t-shirty i treki. Z sobą mam brudny ogromny plecak, jeden krzywy kijek i reklamówkę pełną mokrych ciuchów, no i nogi, których prawie nie czuje. Cudowny obraz.
Pojechałem do Karla, już wczoraj proponował, że mogę się u niego rozbić. Pracował w nocy, więc w sumie większość czasu spał, ale pogadaliśmy trochę po południu. W międzyczasie odczytałem wiadomość od Hildi: prosiła o kontakt, chcieli mnie przygarnąć i nawet mieli dla mnie pokój. Skorzystałem i Biggi odebrał mnie po 17:00. Naprawdę się ucieszyłem na jego widok, on zresztą na mój też.
– I just can’t wait to hear the story but not now, wait till the dinner – powiedział w samochodzie.
Po drodze do ich domu w Hafnarfjördur (miejscowość na południe od Reykjaviku) zgarnęliśmy jeszcze Ewe i Santirgo – dwoje znajomych Hiszpanów akurat kończących pobyt na Islandii. Dla takiego wygłodniałego, zestresowanego wraku jak ja kolacja była oczywiście przepyszna, a głównym tematem wieczoru była (nie mniej oczywiście) „moja historia”.
Kolejny tydzień spędziłem u mamy Hildi. Dostałem pokój i przykaz doprowadzenia się do porządku. Właścicielka mieszkania jest pielęgniarką w jednym ze szpitali w Reykjaviku – bardzo dużo pracuje, więc nie widzieliśmy się zbyt często.
Następnego dnia nogi mocno spuchły od kolan w dół – stopy wyglądały jak ziemniaki. Ani na nich chodzić, ani tym bardziej włożyć w buty. Uwięziony w mieszkaniu większość czasu spędzałem przed komputerem albo książką. No ale ileż można, czułem, że muszę się ruszyć. Po kilku dniach zdecydowałem, że muszę wyjść – ćwiczyć nogi, przyśpieszać w nich krążenie krwi, może wtedy zaczną się szybciej leczyć. Tak też zrobiłem, zaczynając od wyprawy do sklepu po składniki na placki ziemniaczane. Jak się później okazało, również na zwiedzanie islandzkiej Ikei, która niczym się nie różni od polskiej – hot-dogi są tylko nieco droższe – 170 koron (nieco ponad 4,00zł).
Ten tydzień przerwy pozwolił mi poznać nieco bardziej islandzkie życie. To jest taki specyficzny kraj. Czuć, że to Skandynawia – jest raczej spokojnie, kierowcy przepuszczają Cię na pasach, przeważa niska zabudowa… Jednak mimo wszystko czuć tutaj jeszcze skutki plajt tego północnego państwa sprzed kilku lat. Taka trochę nieposprzątana Norwegia – nie wiem czy potrafię to dokładnie określić.
Z rzeczy bardziej przyziemnych: nie ma tutaj samochodu, którego nie dałoby się podnieść i założyć wielkie koła :D Pomijając już tak oczywiste przypadki jak Toyota Land Cruiser na metrowych kołach, chyba najlepszym przykładem będzie podniesiony Mercedes Sprinter (bus) na wielkich oponach :D
Bardziej kulinarnie – nie ma tutaj czegoś co np. w Polsce jest raczej mocno rozwinięte, czyli kultury chleba. Je się tu raczej chleb tostowy albo i (jak dla mnie) marnej jakości drożdżówki. W supermarkecie uświadczysz co najwyżej bagietkę. Zwykły chleb jest raczej rarytasem z piekarni/cukierni. Mają za to Flatkokór – nieco grubsze połówki naleśników, sprzedawane na zimno w opakowaniach po 5 sztuk. Smaczna i bardzo praktyczna sprawa na śniadanie, szczególnie w trasie.
Pod koniec tygodnia coraz bardziej chciałem już wracać na trasę. Nogi z każdym dniem wyglądały coraz lepiej, a ja nie mogłem już wysiedzieć. Do wylotu zostały mi prawie dwa tygodnie. Trzeba było jakoś zagospodarować ten czas no i pasowało by mimo wszystko jakoś dotrzeć do mety na Langanes.
Autobusy na Islandii nie należą do usług tanich, powiedziałbym nawet, że są pierońsko drogie. W głowie miałem więc raczej stopa. Trzeba było zostawić choć małą nutkę wyzwania w tym wyjeździe. Choć chciałem poczekać do poniedziałku, w sobotę została podjęta decyzja – wyjeżdżasz jutro.
Dzień upłynął na sprawdzaniu dróg, przeszukiwaniu hitch-wiki i planowaniu kalendarza. Na trasie czekają na mnie jeszcze 3 paczki z zapasami, więc mimo wielkich (w porównaniu do trekkingu) możliwości dawanych przez podróż samochodem będę musiał choć mniej więcej trzymać się trasy.
źródło: facebook/Adventure: Globe