Poranek niestety nie przywitał nas słońcem, ale przynajmniej już nie padało. Zjedliśmy wspólne śniadanie i zaplanowaliśmy (osobne) spacery po okolicy. Nie chciałem dużo chodzić, więc odwiedziłem jedynie jezioro Lodmundarvatn położone niedaleko bazy i wróciłem inną drogą po nieco ponad godzinie. Spacer potwierdził, że to bardzo ładna okolica. Szkoda, że nie mogłem jej podziwiać w pełnej okazałości.
Z Francuzami byliśmy umówieni na 12:00, więc po krótkim oczekiwaniu ruszyliśmy w drogę powrotną do F26. Wysadzili mnie na skrzyżowaniu z drogą nr 36, którą chciałem pierwotnie podróżować.
Wysiadłem, pożegnaliśmy się i odjechali w stronę Reykjaviku. Przejechał jeden samochód – nie zatrzymał się. Po (może) 3 minutach przyjechał drugi – beżowy Jeep Wrangler Sport, a w środku Peter z Ahen. Jedziemy razem do Nyidalur! :)
Peter jest inżynierem w firmie zajmującej się projektowaniem i testowaniem podzespołów do samochodów, dokładniej rzecz ujmując zajmuje się zawieszeniami. Nie daje jednak wytchnienia Wranglerowi i prowadzi dość kiepsko. Trochę to z powodu jego ciągłego szarpania kierownicą, trochę też przez jakość nawierzchni. Kilka razy podskakuje mi ciśnienie.
Przed nami ponad 100km bardzo ciężkiej drogi przez interior. Krajobraz dookoła istnie księżycowy. Szczególnie gdy chmury ograniczają widoczność w porywach do kilkuset metrów od samochodu. Śmialiśmy się nawet, że gdyby zestawić z sobą zdjęcia stąd i z marsjańskiej sondy Curiosity, to nie byłoby wielkiej różnicy ;) Choć w sumie jeśli na drodze sondy pojawiłyby się takie rzeki jak na naszej to mielibyśmy newsa na następne kilka lat.
Pokonanie trasy do bazy w Nyidalur zajmuje nam ponad 4 godziny.
Baza jest jedynym ośrodkiem cywilizacji w promieniu 100-150km i Fi (islandzka organizacja turystyczna) nie omieszkała z tego skorzystać – jest tu pierońsko drogo! 5000 koron za noc w dormitorium (bez kosztów kuchni czy łazienki) to delikatnie mówiąc, lekka przesada. Decydujemy się na deszczową noc w namiotach za standardowe 1100 koron.
Peter jutro jedzie dalej w stronę największego miasta na północy wyspy – Akureri. Umawiamy się na dalszą wspólną podróż, złapałem więc stopa na jutro już dziś :]
W Nyidalur czekała na mnie kolejna z moich paczek więc mogę do woli wybierać co by tu dziś zjeść na obiad ;) Po kolacji robię sobie mały spacer po okolicy w nadziei, że może przestanie padać. Niestety, zaczyna lać jeszcze bardziej, więc szybko chowam się z książką w namiocie.
Błędem było nie umówienie się z Peterem na konkretną godzinę wyjazdu. Wystawiając na chwilę nos z namiotu ok 7:30, przypadkiem zobaczyłem jak pakuje rzeczy do samochodu. Nie odjechałby beze mnie, ale poranny pośpiech nigdy nie jest przyjemny. Szybko zwinąłem obóz. Na szczęście nie muszę się już aż tak bardzo przejmować właściwym pakowaniem plecaka bo przecież prawie go już nie noszę :P
Pogoda się nie poprawia. Chyba w ogóle przestanę o niej pisać – nie zapowiada się na jakikolwiek postęp do końca mojego pobytu :( Jest mokro, szaro i widać jeszcze mniej niż wczoraj. Ruszamy w dalszą podróż przez Księżyc (lub Marsa jak kto woli).
Po kilku godzinach jazdy docieramy do wodospadu Aldeyjarfoss i trzeba powiedzieć – znów coś niesamowitego! Wodospad nie jest wielkości Gullfoss, ale to nie zmienia faktu, że siła jaką można tu poczuć jest po prostu porażająca. Na wodospad patrzy się od frontu. Do krawędzi urwiska dochodzi szeroka rzeka, która zwęża się zaraz przed spadkiem do stosunkowo wąskiego (bagatelka kilkanaście metrów) strumienia. Widać jak woda mieli się w zbiorniku na dole. W powietrzu unoszą się kropelki rozbitej wody. Na prawdę extra! :)
Ruszamy dalej. Okolica zaczyna znów bardziej przypominać Ziemię. Dookoła zaczyna robić się zielono, pojawiają się pierwsze owce, przejeżdżamy nawet niski las. Niedługo potem docieramy do Goðafoss – wodospadu bogów. Ponoć w tysięcznym roku przywódca północnych regionów Islandii zdecydował, że kraj powinien przyjąć Chrześcijaństwo. Zaraz po ogłoszeniu tej decyzji, właśnie tutaj pozbył się statuetek pogańskich (już wtedy) bogów. Wodospad jest niższy niż poprzedni ale za to dużo szerszy. Również robi spore wrażenie.
Peter wylatuje do domu już w piątek, więc musi jechać dalej. Podrzuca mnie do centrum Akureyri – największego miasta na północy Islandii. Największego, to znaczy w okolicach 20 000 mieszkańców ;)
Jest po 13:00. Po krótkiej wizycie w informacji turystycznej, siadam w kawiarni Akureyri Backpakers, zamawiam kawę za 200 koron, odpalam komputer, łączę się z WiFi i zaczynam pisać emergency requests na CouchSurfingu. Do wczoraj nie planowałem noclegu tutaj, więc zdecydowałem, że spróbuję znaleźć dach nad głową. W międzyczasie szukam na Google Maps odpowiedniej miejscówki pod namiot. Okazuje się, że za lokalnym uniwersytetem jest sporawy park – doskonale ;]
Przed 19:00 dostaję wiadomość:
– Hey Kuba! Sure I can host you for one night. My adress is…
Super! Mam hosta :)
W tym momencie zauważam, że siedzę tutaj już tak długo, że za barem zdążyła zmienić się ekipa. Zbieram rzeczy i ruszam przez miasto i nagle dzieje się coś niesamowitego:
– Przepraszam, czy ty jesteś z Polski?
– yyy (mam to na czole napisane?) no tak…
– Kuba Sarata? Iceland Adventure?
– yyy tak :) (wtf?)
– Cześć jestem Jacek, pisałem do Ciebie wiadomości na temat liofilizatów pamiętasz?
Spotkałem Jacka i Agnieszkę, podróżników z Poznania odpowiedzialnych za projekt www.dookolaswiata.org. Tak jak ja podróżują właśnie po Islandii. Jakbyśmy się umówili to by się tak nie udało spotkać. ;)
Ciągle nie mogę wyjść z radosnego podziwu vel szoku. Po krótkiej rozmowie dostaje zaproszenie do ich samochodu i dalszą wspólną podróż na wschód.
Guðmundur, mój host mieszka na północnych obrzeżach miasta. Studiuje inżynierię morską i właśnie kończy praktyki w tutejszej stoczni. Rozmawiamy o tym jak wyglądają tutaj egzaminy, o tym że niedługo będą wykańczać duży kuter rybacki powiększany właśnie w Szczecinie, a w końcu o TopGear, którego obaj jesteśmy fanami.
źródło: Adventure: Globe