Wstałem o 8:00, choć pierwszy autobus do Reykjaviku odjeżdżał dopiero przed 12:00. Poranek spędziłem więc na pakowaniu i zbieraniu/sprawdzaniu ostatnich informacji.
Nie było mi dane pożegnać się osobiście z gospodynią – zostawiłem więc list z podziękowaniem i ruszyłem na przystanek.
Hafnarfjördur jest na południe od stolicy, a ja musiałem d
ostać się na północ – północny/wschód. Czekała mnie więc podróż do i z Reykjawiku. Najpierw autobusem nr 1 do centrum. Wstąpiłem do Karla żeby oddać mu pożyczone wcześniej spodnie i zostawić mój skrzywiony kijek (nie ma sensu go wozić z sobą, a ja chce zabrać go do Polski i powiesić na ścianie). Pogadaliśmy chwilę i ruszyłem na przystanek linii 15 – na północne obrzeża miasta.
Po 25-35 minutach jazdy i przyjemnej pogawędce z panem kierowcą byłem na miejscu. Szybkie, acz bogate zakupy w Bonusie (sok pomarańczowy z miąższem :D) i ruszyłem w kierunku spota. W tym momencie naszła mnie ta wspaniała radość – znów na trasie i to stopem! :]
Do skrzyżowania ring road z drogą nr 36 miałem niecałe 2km. Pomyślałem, że skoro idę to wyciągnę palec – nie wierze, ale co mi tam. Wyciągnąłem i po kilkuset metrach zatrzymał się pierwszy samochód z Islandczykiem w środku :] Podrzucił mnie kilka kilometrów za skrzyżowanie.
Stanąłem tam gdzie mnie wysadził – nie był to może spot idealny, ale dalej nie za bardzo było widać jakikolwiek inny więc zostałem. Minęły mnie dwie rowerzystki i kilkadziesiąt samochodów, a po jakichś 20min zatrzymał się kolejny wyspiarz odwożący syna na rower do żony i córki – okazało się że dogoniliśmy rowerzystki.
Podrzucił mnie kolejne kilka kilometrów – znów zobaczyłem Pingvallavatn.
W zatoczce stała terenówka – podszedłem i zagadałem gdzie jadą. Okazało się, że to trzyosobowa rodzina z Polski. Szukali wodospadu. Pomogłem bardziej dokładną mapą – niestety wodospad był w przeciwnym do mojego kierunku.
W tym miejscu zatrzymywało się sporo samochodów (widok na jezioro), więc postanowiłem pytać dalej i przy którejś z kolei próbie udało się wyhaczyć parę z Krakowa w Skodzie Octavii :) Podwieźli mnie do Pinvetlir – na ten sam camping, na którym spałem 2-3 tygodnie wcześniej.
Nie było tu dobrego spota, więc ruszyłem przed siebie. Szybko się okazało, że lepiej to tu nie będzie więc zatrzymałem się, zdjąłem plecak, wyciągnąłem palec i zatrzymała się para ze Szwajcarii :D No normalnie niesamowite :P Pojechaliśmy razem aż do Geysir.
To właśnie od nazwy tego gejzeru pochodzi nazwa wszystkich innych. Geysir był pierwszym tego typu miejscem odkrytym przez bodaj angielskich naukowców. Nazwa wyeksportowała się z Islandii na cały świat. Nie było mi niestety dane zobaczyć jego erupcji, która następuje mniej więcej co dwa dni. Na szczęście zaraz obok jest nieco mniejszy Strokkur, który „strzela” co 5 minut :]
Trzeba było ruszać dalej – Gulfos czeka. Po kilkunastu minutach zatrzymuje się ekipa – dwie Islandki i dwóch Węgrów. Miejsca jest mało, ale dajemy radę :) Dziewczyny pokazują chłopakom Islandię. Dołączam i razem odwiedzamy przepiękny i niesamowicie potężny wodospad Gufoss na rzece Hvitta. Nieopisana siła i ogromne wrażenie – szczególnie na mnie ;) Drobinki wody tworzą tutaj coś w rodzaju deszczu w drugą stronę.
Gdy wracamy w stronę parkingu dostaję zaproszenie na tak popularną tutaj jagnięcinę z grilla. Kupili za dużo, a jak się okazało chłopaki nie gustują. Oczywiście się zgadzam! Wszechobecny Couch Surfing przekształca zaproszenie na kolacje na noc w cudownej rodzinnej chatce Ingi – jednej z dziewczyn. Chatka jest niesamowita! Zaprojektowana przez jej dziadka inżyniera. Najbardziej bajeranckie okazują się balie podtrzymujące konstrukcje. Okazuje się, że Islandczycy „kradną” drzewo od… Norwegów. W Norge, ścięte drzewo spławia się do tartaków rzekami, ale nie wszystko udaje się na końcu wyłapać i część wypływa w morze, a później dociera właśnie na Islandię. To właśnie takie kilkumetrowe norweskie pniaki podtrzymywały dach chatki – coś niesamowitego :]
Ekipa jest nieco skacowana, więc po nieudanej próbie kąpieli w pobliskich gorących źródłach (które okazały się za gorące), wszyscy padają do łóżek (a ja na sofę) jak muchy.
źródło/foto: Kuba Sarata – Iceland Adventure 2012