Obudziłem się przed 7:00. Nikt mi nie przeszkadzał przez całą noc więc całkiem nieźle się na tym chórze wyspałem :P Zabrałem się za przepakowywanie. Wracam do kościoła za 3 dni, więc nie ma sensu zabierać z sobą wszystkiego. Nieco zaskakująco udało mi się wypakować całkiem sporo rzeczy – mam dużo za dużo jedzenia, zostawiłem też brudy, mapy,
prawie pustą butlę gazową… Plecak się przyjemnie odciążył. Wszystko schowałem w dzwonnicy z nadzieją, że nikt ich tam nie znajdzie :P
Po wyjściu z kościoła zauważyłem, że pogoda wcale nie jest taka zła – nie pada aż tak bardzo jak by mogło, wiać też potrafi bardziej. Czyżbym miał mieć dziś szczęście?
Na początek zajrzałem na pobliską farmę w poszukiwaniu wody. Przywitał mnie czarno-biały pies, który bardziej niż groźny był chyba zdezorientowany tym, że ktoś obcy się tu pojawił. Choć w zamku był klucz to w domu chyba nikogo nie było. Przez szybę w drzwiach widziałem, że zaraz za nimi jest umywalka i zapewne woda. Nacisnąłem więc klamkę, zawołałem ze dwa razy: „Anybody home?”, a gdy odpowiedziała mi jedynie cisza, sam nabrałem sobie po cichutku wody. Mam nadzieję, że właściciel nie będzie mi miał tego za złe.
Pierwsza radość przyszła już po kilkunastu minutach marszu – oto stałem przed Oceanem Arktycznym! :D Niby nic wiele się nie różnił od każdego innego, ale dopiero teraz sobie uświadomiłem, że właśnie jestem najbardziej na północ w moim dotychczasowym życiu.
Pokonując kolejne kilometry drogą wzdłuż oceanu od jakiegoś czasu nie mogłem dojść do porozumienia z moim GPSem, znakami i mapą – nie chciały się połączyć w jakąś spójną całość. Znaki mówią jedno, GPS drugie, a mapa to już w ogóle co innego. Zgodnie z planem mam dziś dotrzeć do emergency hut niedaleko latarni. Czerwony trójkąt jest zaznaczony we wszystkich trzech miejscach. Problem tkwi w odległościach. Na mapie czytam, że powinienem zrobić jakieś 25km a GPS pokazuje 45… Chwilę później okazuje się, że są dwie chatki – bliżej i dalej latarni :P
Uzbrojony w tę wiedzę znów patrzę na mapę i szybko stwierdzam, że dalsza podróż drogą dokłada mi co najmniej kilka kilometrów – droga się zawija i w pewnym momencie będę się musiał nawet trochę wrócić. A co gdyby tak trochę ściąć i dotrzeć do pieszego szlaku zaznaczonego na południowej krawędzi półwyspu? Z mapy, którą dostałem w jednej informacji turystycznej, wynika że są tam nawet słupki mające prowadzić turystów. No to jak są słupki to idę.
Po ponad godzinie ścinania po mchu i moczarach docieram do miejsca, gdzie ma zacząć się szlak. Są i słupki, dokładne rzecz ujmując – 5 słupków. ekstra :/ Ścieżka też po chwili ginie i zostaje jak ten palec. Przede mną 10km przebijania się przez przybrzeżne wzgórza i mokradła małych strumyków – pysznie.
Taka wędrówka poza szlakiem – po trawie i mchu strasznie męczy, a ja mam po tym wszystkim jakby mniej siły. Mimo wszystko wcale nie żałuję decyzji, bo do okola robi się coraz piękniej. Przede mną zielone wzgórza i jeziorka, z których woda małymi wodospadami spada do Atlantyku z niesamowitych klifów. Nawet słońce pojawia się teraz jakby częściej.
Jednocześnie śmieje się do siebie, że przecież taka wyprawa musi zakończyć się porządnym trekkingiem ;)
Najśmieszniejsze jest jednak to, że na samym końcu tego „szlaku” znów pojawiają się słupki.
Moja chatka różni się od tych, które widziałem dotychczas. To wielkie pomarańczowe pudełko zapałek z plastiku. Nie piszę tego w negatywnym kontekście, bo chatka jest po prostu bardzo nowoczesna – takie było moje pierwsze skojarzenie.
W środku kilka węższych i szerszych prycz z pomarańczowymi materacami, stół, piecyk gazowy, trochę sprzętu i awaryjnych zapasów – bardzo przyzwoicie.
Gotuję wodę na obiad i trochę sprzątam. Zastanawiam się jak to się stało, że podłoga jest taka brudna. Zagadka rozwiązała się w nocy gdy drzwi zaczęły przeciekać :P
źródło: Kuba Sarata/Adventure: Globe